Wystarczy spojrzeć na liczby. W 1989 r. do NSZZ „S” należało ok. 2,5 mln członków. Dziesięć lat później o połowę mniej – 1,1–1,2 mln, obecnie – 707 tys. (nie licząc emerytów). Druga centrala związkowa – OPZZ – zawsze miała kłopoty z liczeniem. Pozostaje skorzystać z nie najświeższych szacunków CBOS. Według nich, OPZZ w 2003 r. zrzeszało 650–733 tys. osób. Dziś bliższa prawdzie będzie ta dolna granica, bo OPZZ, podobnie jak „S”, nie może się pochwalić, że zdołało odwrócić tendencję spadkową. Co więcej, szeregi obu organizacji mocno się zestarzały. Aż siedmiu na dziesięciu członków ma więcej niż 40 lat. Mniej niż 31 lat ma zaledwie co dwudziesty związkowiec. Takie proporcje to zapowiedź rychłej śmierci z przyczyn naturalnych. Chyba że związki pracowników przekształcą się w związki emerytów.
A przecież 30 proc. ogółu zatrudnionych to ludzie młodzi, przed trzydziestką. I taki jest ich udział w związkach, które nie przystąpiły do żadnej z central, funkcjonują wyłącznie na poziomie zakładu. Według CBOS zrzeszają prawie 600 tys. członków. Ze względu na rozproszenie są mało rozpoznane. Sporo wskazuje na to, że mogą być wśród nich (ale nie tylko) tzw. żółte związki, powstałe z inspiracji pracodawców, którzy chcą kontrolować sytuację. O tym, że pracodawcy bardziej akceptują te związki, mogą świadczyć wyższe średnie zarobki ich członków oraz to, że rzadziej niż reszta związkowców obawiają się oni bezrobocia. To całkowicie nowa jakość na związkowej mapie.
Zaledwie co siódmy pracujący Polak należy do jakiegoś związku. Od tego, czy związki zawodowe potrafią dostosować się do otoczenia, które podlega ciągłym przeobrażeniom, będzie zależało, czy przetrwają i jaką będą odgrywały rolę. Czy będą siłą, z którą i pracodawcy, i politycy muszą się liczyć?