Jeszcze niedawno cieszył się wielką popularnością i był murowanym faworytem do reelekcji w przyszłorocznych wyborach. Lewica była zadowolona, ponieważ to był jej prezydent („bogaci będą musieli mnie przełknąć”), wieloletni działacz związkowy, twórca Partii Pracujących, która po 22 latach starań doszła do władzy. Prawica, w tym koła biznesu, początkowo była nieufna. Obawiała się, że Lula zepsuje największą gospodarkę w Ameryce Łacińskiej, skierowaną przez jego poprzednika Henrique Cardoso na liberalne tory.
Wbrew oczekiwaniom płomienny przywódca związkowy okazał się politykiem zręcznym, który umiejętnie lawirował pomiędzy lewicowo-pracowniczym rodowodem a wymaganiami wolnego rynku, oczekiwaniami przedsiębiorców oraz międzynarodowych instytucji finansowych. Nawet sympatie do niepoprawnych lewicowców kontynentu Chaveza z Wenezueli i Kubańczyka Castro nie wykraczały poza rytuał.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby w maju nie pojawił się film wideo, na którym widać było jak na dłoni, że funkcjonariusz pocztowy średniego szczebla przyjmuje średnią łapówkę (1270 dol.) w zamian za przyznanie kontraktu na usługi budowlano-remontowe. Podobnie jak w aferze Watergate pozornie drobne wydarzenie wywołało lawinę.
„Brazylijczycy nigdy nie wydawali się niewinni w polityce” – pisze tygodnik „The Economist” i przypomina popularne określenie rouba mas faz (kradnie, ale robi), które polskiemu czytelnikowi może przypomnieć dwa style rządzenia naszą stolicą – jedni kradli, ale robili, a drudzy nie kradną i nie robią. Głośne przykłady korupcji w Brazylii obejmują byłego już gubernatora stanu S?o Paulo Adhemara de Barrosy, liczne oszustwa dyktatury wojskowej (1964–1985), która wzbogaciła się nie gorzej niż generał Pinochet w Chile, wreszcie postawienie w stan oskarżenia prezydenta Fernando Color de Mello (1992 r.