Pierwszą zapowiedzią zmian był pojedynek Tusk–Kaczyński, w którym pochodzący z Kaszub szef PO wreszcie uwolnił się od zmory dziadka z Wehrmachtu. Drugą mianowanie prof. Władysława Bartoszewskiego pełnomocnikiem rządu do spraw niemieckich. Trzecią: ciepła wizyta premiera Donalda Tuska w Berlinie, odmrożenie kontaktów i zapowiedź dialogu. To wyraźne sygnały, ale z drugiej strony sam Donald Tusk w sprawach niemieckich jest ostrożny. Co prawda w deklaracji rządowej przesunął akcenty ku Europie i Niemcom, ale przecież nie należy oczekiwać, by za jednym zamachem zniknęły wszystkie pretensje – polityka historyczna i roszczenia wypędzonych, rura bałtycka i stosunek do Rosji oraz finalna wizja UE. Wymaga to raczej nowej rozważnej i wspólnej analizy.
Jarosław Kaczyński twierdził zawsze, że w Niemcach trzeba podsycać zanikające poczucie winy.
Jednocześnie wszelkimi możliwymi sposobami pomniejszać ich znaczenie w Europie – zwłaszcza blokując pogłębioną integrację UE, ponieważ jest ona dla Niemiec środkiem zdobywania hegemonii na kontynencie. Przeciwwagą zbliżania się Niemiec do Rosji powinien być bezwarunkowy sojusz Polski z USA – sięgający nawet poza NATO. Te przemyślenia zakładają, że istotą polityki jest konfrontacja, a nie kooperacja. Zaś prawdziwe partnerstwo między Polską a Niemcami jest niemożliwe ze względu na utrzymującą się asymetrię potencjałów gospodarczych, technologicznych i cywilizacyjnych. Dlatego też – poniekąd sztucznie – należy w tych stosunkach Polskę doszacować, a wagę Niemiec zmniejszyć.
Polska kontrofensywa miała polegać na demonstracyjnej niechęci do traktatu z 1991 r., jako ponoć nierównego, i do dialogowej postawy wobec Niemiec jako usłużnej, „na kolanach”. Stąd radykalne posunięcia minister Fotygi – sugerowanie potrzeby renegocjacji traktatu, likwidacja forum polsko-niemieckiego, a nawet PNWM, czyli instytucji wspierającej wymianę polskiej i niemieckiej młodzieży.