Archiwum Polityki

Chłopiec z ferajny

Rozmowa z amerykańskim reżyserem Martinem Scorsese, o kinie i religii, włoskiej mafii, przyjaźni z Robertem De Niro i ratowaniu starych taśm

Janusz Wróblewski: – Darzy pan wielkim sentymentem stare kino. Lubi pan reżyserować, nawiązując do klasyki. Nakręcił pan trzyczęściowy dokument o historii kina amerykańskiego. A teraz założył pan fundację o nazwie World Cinema Foundation, która ma się zajmować renowacją archiwalnych filmów. Co pana ciągnie do starych taśm?

Martin Scorsese: – Dla młodych Amerykanów liczy się wyłącznie kino hollywoodzkie. Na nim się wychowują, nie zdając sobie sprawy, że gdzie indziej robi się filmy niepodobne do niczego, co znają. Np. na Tajwanie albo w Chinach nawet kino rozrywkowe kręci się w odmienny sposób. Chodzi o unikatowy styl wyrażający się w sposobie ustawienia kamery, w rytmie scen, w montażu. Dzięki tej różnorodności – jeśli ma się okazję ją poznać – jest szansa przeżycia czegoś nowego. Przestaje się być kulturowym ignorantem.

Kiedy pan nim przestał być?

Jako młody człowiek, którego nie stać było na zagraniczne podróże, najwięcej dowiadywałem się właśnie z kina. Moi rodzice nie podsuwali mi książek, bo sami nie umieli czytać. Byli sycylijskimi robotnikami, którzy w nowej ojczyźnie harowali od świtu do nocy. Naszym ulubionym zajęciem było oglądanie filmów. Z rodzicami albo sam spędzałem przed telewizorem całe dnie. Indie wyobraziłem sobie na podstawie dramatów Satyajita Raya. Japonię otworzył przede mną Kurosawa. Szwecję utożsamiałem z Bergmanem. To wyrobiło we mnie ciekawość obcych kultur, uczuliło mnie na społeczne i polityczne niuanse.

Glauber Rocha, brazylijski producent i operator, powiedział kiedyś, że kraj bez swojego kina i zapisanej w nim historii jest jak dom bez luster.

Właśnie dlatego fundacja, którą powołałem razem z zaprzyjaźnionymi reżyserami, m.

Polityka 51.2007 (2634) z dnia 22.12.2007; Kultura; s. 92
Reklama