Im więcej się kocham, tym bardziej chcę robić rewolucję, im bardziej robię rewolucję, tym więcej chcę się kochać. To jedno z tysięcy haseł wypisywanych na murach Sorbony i innych gmachów Paryża w maju 1968 r. Tak się dotąd ani o rewolucji, ani o miłości nie mówiło. Nie łączyło się polityki z seksem. A już na pewno nie w salach szacownych świątyń wiedzy. Tylko że to jest rok światowej rewolty studentów i nagle wszystko jest możliwe. Wszak „zabrania się zabraniać”, a „wyobraźnia bierze władzę”, jak krzyczą z murów slogany powtarzane w Berlinie Zachodnim, Mediolanie, Zurychu, Londynie, Amsterdamie, Kordobie, San Francisco, Buenos Aires.
Argentyński pisarz Julio Cortazar pisze wiersz-migawkę z majowej paryskiej ulicy: „Słuchaj, jedyna, słuchaj hałasu ulicy/To jest dzisiejszy wiersz, to jest dzisiejsza miłość. Raz jeszcze rytm jest jedynym przejściem: Rodin, Ucello, Cohn-Bendit, Nanterre/pierwsza barykada na Boul’Mich o świcie, filiżaneczka kawy pośród manifestantów, czasami czułość/Rytm nocy w głosie Marcuse’a, hałas uliczny, Levi-Strauss, Jewtuszenko, nazwy miłości zmieniają się jak dni, dziś to Jean-Luc Godard, a jutro Polański/studenci atakują czas pod pałkami bestii w skórach” (przeł. Zofia Chądzyńska).
Bestie w skórach to francuskie ZOMO, wyprowadzone na ulice Paryża przeciwko studenckim radykałom. Daniel Cohn-Bendit to idol młodej kontestacji. „Wszyscy jesteśmy niemieckimi Żydami” – skandują paryscy studenci, gdy tuba francuskiej stalinowskiej partii komunistycznej dziennik „L’Humanité” składa donos na Cohn-Bendita, że jest niemieckim Żydem, który robi zamieszanie w nie swoim domu. Bo młoda kontestacja, choć maszerowała pod czerwonymi sztandarami i portretami Marksa, Lenina i Mao, budziła w Europie i USA niechęć establishmentu tak samo jak ortodoksyjnej, starej lewicy.