„Chłopiec z gitarą byłby dla mnie parą” – śpiewała na pierwszym festiwalu opolskim wokalistka zespołu Czerwono-Czarni Karin Stanek. Był rok 1963, gitara już wówczas uchodziła w Polsce za atrybut młodzieżowego stylu życia, podobnie jak autostop, kraciaste koszule z flaneli i dżinsy, zwłaszcza te oryginalne, sprzedawane za drogie pieniądze na bazarach. Ów młodzieżowy styl życia najpełniej wyrażała muzyka młodzieżowa, czyli rock and roll, nazywany wtedy u nas big-beatem. Ta muzyka nie mogła się obejść bez gitary, szczególnie elektrycznej, której charakterystyczny dźwięk starszym wydawał się nie do zniesienia, za to młodych wprawiał w ekstazę.
W tym czasie Elvis Presley, pierwszy idol rocka, odbywał ochotniczo służbę wojskową w Niemczech, ale na horyzoncie już pojawili się Beatlesi, a krótko potem skandalizujący Rolling Stones i stało się jasne, że machina światowego show-businessu, przyzwyczajonego do konformizmu dotychczasowych tuzów estrady, będzie musiała zmierzyć się z trudno kontrolowaną żywiołowością nowej muzyki.
W PRL sternicy świadomości mieli zadanie ułatwione: wystarczyła odpowiednia decyzja urzędowa i oto zespół, który chwalił się, że gra najgłośniej w Polsce, przechodził na repertuar partyzancko-ludowy. Hasło animatora rodzimego rocka Franciszka Walickiego: „polska młodzież śpiewa polskie piosenki” w końcówce lat 60. przestało mieć jakąkolwiek nośność, ponieważ polska młodzież już wtedy wolała słuchać Jimmy’ego Hendriksa. Do potocznej nawet świadomości dochodziło, że rock musi kojarzyć się z buntem.
Kilka tygodni temu w telewizyjnym kanale Planete pokazywano biograficzny dokument o Hendriksie nakręcony niedługo po jego śmierci.