Martyna Bunda: – Byliście ortodoksyjną żydowską rodziną?
Joanna Bittner: – Nie, nie utrzymywaliśmy żydowskich tradycji. Jako dziecko wcale ich nie znałam. Nie miałam żydowskiego środowiska, chodziłam do zwykłej podstawówki na warszawskim Kole, a potem prawie dwa lata do liceum. Aż do wyjazdu.
Ale wiedziała pani, że ma żydowskie korzenie?
Oczywiście, zwłaszcza odkąd we wczesnym dzieciństwie sąsiedzi coś tam mi powiedzieli. Z podwórka wiedziałam też, że Żydów się nie aprobuje, nawet najbliższa przyjaciółka uważała, że to jest defekt. Żydówką jest moja mama i była nią moja babcia. Bardzo lubiłam słuchać wspomnień o tym, jak obie przeżyły wojnę. Bardzo je kochałam i byłam z nich dumna, i było dla mnie oczywiste, że ich historia jest częścią mojej własnej. Ale o tych sprawach rozmawiałam tylko z przyjaciółmi i z rodziną. W każdym nowym środowisku bardzo pilnowałam się, żeby czegoś demaskującego o sobie nie powiedzieć. Na przykład, że mam rodzinę w Izraelu. Ale gdyby ktoś zapytał mnie wprost, to nigdy bym się nie wyparła.
Nie próbowała pani walczyć o dobre imię Żydów?
A jak nastolatka miałaby to robić? Próbowałam raczej przekonać ludzi wokół mnie, że będąc Żydówką, jestem też Polką, taką jak wszyscy. Nawet tę moją przyjaciółkę, która mówiła tylko: No nie wiem, nie wiem. Bardzo cierpiałam, słysząc te powątpiewania. Dużo myślałam, na jakich zasadach jest się Polakiem, Żydem, i mocno się uchwyciłam definicji Tuwima, że jest się tym, kim się człowiek czuje. Ja byłam wtedy przede wszystkim Polką. W 1968 r., już w liceum, napisałam wypracowanie na temat „Polski bohater” o Hance Sawickiej. Moja wychowawczyni powiedziała mi wtedy: Ale przecież ona nie była Polką. Było to na kilka miesięcy przed wyjazdem.