Maklerzy handlujący ropą przyznają, że ubiegłotygodniowy rekord, 37 dolarów za baryłkę z natychmiastową dostawą, to raczej świadectwo desperacji nabywców niż cena równowagi, bo znalezienie kogoś, kto byłby dziś w stanie od ręki sprzedać surowiec, graniczy z cudem. Na światowych rynkach brakuje ropy, a dostawcy związani wcześniejszymi kontraktami nie mogą realizować nowych zamówień. Rynek ropy jest rozregulowany. To echo wydarzeń z 1998 r., kiedy cena surowca doszła do rekordowo niskiego poziomu 10 dolarów za baryłkę. Organizacja Eksporterów Ropy Naftowej (OPEC) postanowiła wówczas przykręcić kurek, by podnieść cenę. Odbiorcy nie wierzyli w skuteczność tej akcji i postanowili przeczekać korzystając z wcześniej zgromadzonych zapasów. OPEC ograniczała więc wydobycie, a odbiorcy zakupy. Dziś mamy tego rezultat – mocno przykręcony kurek z ropą i wyjątkowo wysoki popyt, wynikający z konieczności zaspokojenia bieżących potrzeb i odtworzenia wyczerpanych zapasów.
Ceny ropy od dłuższego czasu utrzymują się powyżej 30 dolarów za baryłkę. Analitycy prognozują, że niebawem mogą przekroczyć 40, niektórzy mówią nawet o 50. Tego nie wytrzymałaby światowa gospodarka i mielibyśmy kryzys podobny do tego z lat siedemdziesiątych. Dlatego wszyscy nawołują OPEC do opamiętania. O podjęcie decyzji zwiększenia wydobycia zaapelowali zebrani w ubiegłym tygodniu w Wersalu ministrowie finansów państw Unii Europejskiej. Również amerykański minister energetyki Bill Richardson od dawna prowadzi w tej sprawie negocjacje. Ostatnio ostrzegł, że jeśli na wrześniowym posiedzeniu OPEC nie zapadną satysfakcjonujące importerów decyzje, to prezydent Bill Clinton „wykorzysta wszystkie możliwości”. Odczytano to jako możliwość rzucenia na rynek amerykańskich strategicznych zapasów ropy, czyli użycia ostatniej broni, jaką świat ma w odwodzie.