Majątek Johna Lennona, zastrzelonego przez szaleńca 20 lat temu, szacowano na 200 mln funtów, uszlachconego Paula McCartneya wycenia się na 550 mln, George’a Harrisona na 90 mln, a Ringo Starra – na 70 mln. Wydana jesienią autobiografia zespołu, oparta na wielogodzinnym dokumencie telewizyjnym, ma zarobić miliard funtów, którym Beatlesi podzielą się solidarnie po jednej czwartej z wdową po Johnie, Japonką Yoko Ono.
W połowie lat 90. trójka żyjących muzyków odrzuciła ofertę 175 mln funtów za 17 koncertów w Stanach, Europie i Japonii – najwięcej w historii przemysłu muzycznego. – Beatlesi bez Johna to nie Beatlesi – uzasadnił odmowę sir Paul. Za minutę wspólnego występu na scenie mieli dostać ponad 24 tys. funtów na głowę. I pomyśleć, że u początków kariery obrotny menedżer zespołu Brian Epstein – przedawkował w 1967 r. i zmarł mając 32 lata – zaproponował Beatlesom dozgonne cotygodniowe honoraria w wysokości 50 funtów na osobę, resztę zysków zamierzał zatrzymać dla siebie. Żuki, choć żółtodzioby w biznesie, wolały zaryzykować i nie zgodziły się na mecenat Briana na takich warunkach.
Nie wiemy, czy naprawdę są szczęśliwi. Ale wiemy, że dają jakiś tajemniczy rodzaj szczęścia milionom swych wielbicieli. Ponad granicami ustrojów, kultur i religii. W katolickiej Polsce za komunistyczną żelazną kurtyną beatlemania szerzyła się podobnie jak w buddyjskiej Japonii pod nadzorem USA. Kupowaliśmy – u prywaciarzy, bo państwowe fabryki i wytwórnie płytowe nie nadążały – buty beatlesówki, kaszkiety, okulary lennonki i dźwiękowe pocztówki z pirackimi nagraniami kwartetu. Oryginalne płyty pozostawały jednak poza zasięgiem ówczesnych nastolatków, tak samo jak wdzianka zaprojektowane dla Beatlesów przez Pierre’a Cardina albo kożuszki z afgańskimi haftami.