Dlatego też w „sprawie Turka”, nazwanej później „tureckim śladem”, na gorąco oficjalnie wypowiedział się publicznie przedstawiciel Komendy Stołecznej Policji. Podkreślał, że ciąg dalszy nastąpi na dyplomatycznej drodze. Ministerstwo Spraw Zagranicznych ciągle poganiane przez media w sprawie noty po trzech dniach wreszcie ją wystosowało. „Nota w ambasadzie. MSZ wyjaśnia sprawę gwałtu” – odnotowały gazety. By tradycyjnie dobre stosunki (Turcja nigdy nie uznała rozbiorów Polski) między naszymi państwami nie ucierpiały, ambasada poinformowała i media, i MSZ o „woli współpracy”. Nim to się stało, telewizyjne stacje relacjonowały w serwisach informacyjnych przebieg pikiety, którą urządziły przed turecką ambasadą organizacje feministyczne. „Wydać gwałciciela!” – krzyczały młode dziewczyny. Na transparentach zaś wypisały – by pracownicy tureckiej placówki mogli przeczytać – postulat nietykalności ciała kobiety, które należy do niej, oraz ogólniej sformułowane przypomnienie, iż „nie po to was rodzimy, żebyście nas gwałcili”. Nic dziwnego, że Turcy, jak następnego dnia skomentowały dzienniki, udawali Greka i nikt do protestujących nie wyszedł, co jest w Polsce już miłym gestem, a nawet tradycją, wypracowywaną przez ministra Komołowskiego i pielęgniarki. Być może zresztą nie wyszli, bo to była niedziela.
Jedyny kontakt z otoczoną placówką, której nikt nie zamierzał przyjść z odsieczą, miał dziennikarz „Życia Warszawy”. Telefonicznie rozmawiał z pracownikiem ochrony po angielsku.
– Kierowca auta zgwałcił Polkę, potrącił interweniującą kobietę.
– Gdzie?
– Kobieta szła ulicą (walking down the street).
– Working down the street?