Jedni widzą w zwierzętach źródło zysku, drudzy żywe, zdolne do cierpienia istoty. Gdy pojawiają się projekty nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt (kolejny znalazł się właśnie w Sejmie), opinia publiczna przyjmuje je dość obojętnie sądząc, że to kwestia prawnych kruczków i sporów o detale między lobby producentów a nawiedzonymi ekologami. Większość jednak nigdy nie widziała wnętrza kurzej fermy, przemysłowej chlewni czy hodowli norek.
Dziesięć tysięcy świń
Dannish Farming Consultants powstał na gruzach gierkowskiej tuczarni w podgliwickich Rzeczycach. – Ten, kto stał na świniach, padał – tłumaczy początek lat 90. Wojciech Kowalski, dyrektor DFC. A potem zdarzył się cud w postaci 15 duńskich rolników, wyposażonych w dopłaty rządowe. Przywieźli pieniądze i technologię.
Wojciech Kowalski: – W Danii bylibyśmy w pierwszej piątce rankingu firm pod względem wydajności. Z jednej maciory produkujemy rocznie 23 tuczniki.
Chlewnia pracuje w obiegu zamkniętym. W kilku budynkach mieszka 10 tys. świń, w tym 1800 macior i 40 knurów. Każda ma swój numer i historię przechowywaną w bazie danych.
Nowoczesną świnię programuje się genetycznie, z pomocą komputera. Podstawowym wyznacznikiem tych modyfikacji jest gust odbiorcy.
– W naszym kraju preferuje się duże schabowe oraz szynkę z nutą tłuszczu. Świnia z Rzeczyc wymodelowana jest genetycznie tak, że kiedy osiąga rzeźną wagę 100 kg, zawartość mięsa w jej ciele wynosi 56 proc. Dyrektor dementuje złośliwe plotki, że świnie w hodowli są specjalnie unieruchamiane, żeby szybko nabrały wagi. – To nie jest kwestia ruchu, tylko genów.