Wojciech Kilar kończy siedemdziesiąt lat. Jest o rok starszy od Krzysztofa Pendereckiego i Henryka Mikołaja Góreckiego i odczuwa z nimi silną więź pokoleniową. Wszyscy trzej przeszli w młodości przez doświadczenie awangardy, rozpoczynając kariery w końcu lat pięćdziesiątych na pierwszych edycjach festiwalu Warszawska Jesień – i wszyscy zwrócili się w połowie lat siedemdziesiątych w stronę muzyki bardziej komunikatywnej. Każdemu z nich część krytyków zarzucała wówczas wstecznictwo, skłonność do kiczu, a nawet bywało, że i nieudolność. Najwcześniej i w najbardziej spektakularny sposób przydarzyło się to właśnie Kilarowi w 1974 r.
Co ja napisałem? – zdumiał się kompozytor ukończywszy partyturę poematu symfonicznego „Krzesany”. – Otworzyłeś okno i wpuściłeś świeże powietrze do zatęchłego pokoju muzyki polskiej – wykrzyknął entuzjastycznie Jan Krenz, który poprowadził prawykonanie tego utworu. – Przesiąkł już do reszty filmem – krzywili się zdegustowani muzykolodzy, było to bowiem już po muzyce do „Salta”, „Samych swoich”, „Lalki”, „Soli ziemi czarnej”, „Rejsu” czy „Iluminacji”.
To był szok dla publiczności Warszawskiej Jesieni, przyzwyczajonej do hermetycznego świata eksperymentów muzycznych. W pierwszych kilku minutach „Krzesanego” słyszało się wyraźne aluzje do muzyki góralskiej, ale ze współczesnym „przymrużeniem oka”. Później jednak nastąpiła sekwencja jakby żywcem wyjęta z ilustracji jakiejś dynamicznej akcji filmowej, a największe zaskoczenie przyniósł finał: cała orkiestra stała się nagle wielką kapelą góralską grającą zbójnickiego.