Nic się nie skończyło. Pierwsza zdalnie sterowana bomba wybuchła pod izraelskim pojazdem wojskowym przy granicy z Gazą zaledwie w trzy dni po ogłoszeniu przez Izrael, a następnie Hamas, jednostronnego zawieszenia broni. Żołnierze izraelscy odpowiedzieli ogniem; w strzelaninie zginął lokalny mieszkaniec, jak się wydaje – cywil. W odwecie za zamach izraelskie lotnictwo zbombardowało fabrykę broni w Rafah. W odpowiedzi na to Palestyńczycy odpalili kassama na Negew, a w odpowiedzi na tę odpowiedź Izraelczycy zbombardowali tunele na granicy z Egiptem, przez które przemycana jest broń – i wszystko inne, czego Gaza potrzebuje.
Wszystko zaś jest przemycane, bo przejścia graniczne nadal są zamknięte. Te z Izraelem – bo w zamian za ich otwarcie Jerozolima chce, by Hamas uwolnił porwanego dwa i pół roku temu kaprala Szalita. Hamas odrzuca to żądanie, i w zamian domaga się za Izraelczyka zwolnienia ponad tysiąca palestyńskich więźniów. Izraelczycy w zasadzie się zgadzają, ale nie chcą uwolnić najkrwawszych terrorystów, a na tych Hamasowi zależy najbardziej. Przejście graniczne z Egiptem jest zaś zamknięte dlatego, że Kair chce, by funkcjonowało zgodnie z zasadami zawartego w 2005 r. porozumienia, a więc było nadzorowane przez funkcjonariuszy Autonomii Palestyńskiej i monitorowane przez obserwatorów UE. Hamas nie godzi się na funkcjonariuszy Autonomii, rządzonej przez jego znienawidzonych rywali z Fatahu – chyba że funkcjonariuszami tymi byliby mieszkańcy Gazy.
Ale w Gazie, po krwawym zamachu stanu Hamasu w 2007 r., fatahowcy boją się Hamasu: podczas ostatniej izraelskiej operacji Hamas zlikwidował kilkudziesięciu z nich, oskarżając o kolaborację z Izraelem; pozostali są zastraszeni. Na samych fatahowców z Gazy nie godzi się więc z kolei przewodniczący Autonomii Mahmud Abbas, bo nie byliby niezależni od Hamasu.