Paryż, co każde dziecko wie, a przynajmniej wiedzieć powinno, zbudował baron Hausmann. Uściślę może: najpierw zburzył, obracając w gruzy ogromną ilość przyszłych atrakcji turystycznych (na przykład cały niemal Paryż średniowieczny), a dopiero potem zbudował. Zajęło mu to siedemnaście lat.
W Warszawie na podobny pomysł wpadli Hans Frank z Friedrichem Pabstem i niemiecka generalicja (w kwestii burzenia) oraz (już w kwestii odbudowy) Bierut i jego zapatrzeni na Wschód architekci, którzy zaprojektowali miasto w stylu totalitarnego klasycyzmu, co z pewnością przypadłoby do gustu niemieckiemu kandydatowi na budowniczego neue Deutsche Stadt Warschau, totalitarnemu klasycyście Pabstowi. Na szczęście ani Niemcom, ani zmasowanym siłom polsko-sowieckim nie udało się ani wszystkiego wyburzyć, ani wszystkiego zbudować, dzięki czemu Warszawa nie składa się z samych PKiN i socrealistycznych kolumnad.
Jestem z Gdańska, jednak przez prawie dziesięć lat zdążyłem się przyzwyczaić do Warszawy, dziwnego zlepku starego z nowym, eklektycznych kamienic z blokami, baroku z secesją, socrealizmu z modernizmem. A że przemiany miasta, w którym mieszkam, zawsze mnie obchodziły, to obchodzi mnie, co się w Warszawie projektuje, co buduje, co burzy, co zasłania, co odsłania.
Nie jestem miłośnikiem wyburzania (nie miałbym nic przeciwko mieszkaniu w Warszawie przedwojennej, i co jakiś czas chodzę sobie po jej wirtualnym odbiciu, stale rozwijanym przez Ryszarda Mączewskiego*), nie jestem też zwolennikiem zostawiania wszystkiego, co ma więcej niż trzydzieści lat. Owszem, było mi szkoda Supersamu, ale bez żalu pożegnałem pawilon Chemii na Brackiej, który był ponoć prawdziwym cudem architektury sprzed pół wieku – cóż, mieścił się tam przez kilka lat jeden z najlepszych lumpeksów w Warszawie, bywałem tam regularnie, zwiedziłem dogłębnie i uważałem za paskudztwo; teraz czekam z niecierpliwością na budynek Kuryłowicza.