Pod pretekstem walki z talibami i islamistami w Pakistanie ogłoszono stan wyjątkowy. Generał Muszarraf tego zagrożenia nie wyssał z palca. Pogranicze pakistańsko-afgańskie to dziś zaplecze wojny ekstremistów i z obecnym rządem Pakistanu, i z ekipą prezydenta Karzaja w Afganistanie, czyli z przywódcami umiarkowanie prozachodnimi i sprzymierzeńcami Ameryki.
Powszechna jest opinia, że gdzieś na tych dzikich terenach ukrywa się przywódca Al-Kaidy Osama ibn Laden, który jeszcze w maju 2006 r. wezwał wodzów plemiennych z pogranicza do zamordowania Muszarrafa. Zamachowcy powiązani z Al-Kaidą kilka razy próbowali zgładzić generała, odkąd po ataku na World Trade Center i Pentagon przystąpił on do antyterrorystycznego sojuszu z Amerykanami. Al-Kaida, zdaniem ekspertów, dąży do przekształcenia Pakistanu w drugi Irak. Talibowie i ich zwolennicy dążą do obalenia obecnych władz Pakistanu i Afganistanu i zastąpienia ich rządami Koranu w wydaniu mułły Omara, którego z Kabulu przepędziła w październiku 2001 r. zbrojna interwencja Amerykanów.
Benazir Bhutto, była dwukrotna premier Pakistanu, która niedawno wróciła z politycznej emigracji, by wziąć udział w planowanych na styczeń wyborach powszechnych, mówi jasno: stawką w grze z fundamentalistami jest przyszłość Pakistanu jako kraju rządzonego przez siły umiarkowane. Nie oznacza to poparcia dla prowadzonej przez Muszarrafa pod osłoną stanu wyjątkowego rozprawy z jego politycznymi przeciwnikami (przede wszystkim wśród sędziów, którzy podważają legalność wyboru Muszarrafa na prezydenta).
Stan wyjątkowy zawsze oznacza poważny kryzys systemu sprawowania władzy
i oddalenie perspektywy demokratycznej stabilizacji, którą Muszarraf obiecywał swemu krajowi – jedynemu państwu muzułmańskiemu mającemu broń atomową.