Dla dzisiejszych czterdziestolatków mecze jedenastki Górskiego były przeżyciem tak samo niezapomnianym jak filmy z Klossem czy pierwsza jazda małym Fiatem. Jak własne nazwisko pamięta się gola Domarskiego na Wembley, atomowe wślizgi blond anioła wagi ciężkiej Jerzego Gorgonia, siłę spokoju Władysława Żmudy. No i te zabójcze rajdy Gadochy lewą stroną, w wyniku których kieliszki same podnosiły się do ust, podczas gdy z tyłu ktoś krzyczał już nerwowo: jeszcze jeden, jeszcze jeden.
Piłkarze Górskiego byli tak niesamowici, że aż nierealni. Aby na własne oczy przekonać się, że są to ludzie z krwi i kości, a nie chytry wymysł propagandy sukcesu, trzeba było pójść na ligowy mecz Legii, Górnika, Stali Mielec. I na te mecze chodziło się przez całe lata 70., żeby oglądać Latę, Musiała, Bulzackiego, Szarmacha, Deynę, Tomaszewskiego, Ćmikiewicza. Przestało się chodzić dopiero w latach 80., gdy chłopcy Górskiego z krajowych boisk zeszli, pozostawiając po sobie głuchą ciszę, w której wyraźnie dało się słyszeć powietrze uchodzące z polskiej piłki.
Wydawało się, że czasy złotej drużyny Górskiego nigdy nie wrócą. I rzeczywiście nie wróciły. Ale na początku lat 90. nieoczekiwanie powrócili na boisko ludzie Górskiego.
Ujrzeć Orła cień
Kazimierz Górski powiada, że był to powrót spontaniczny, zorganizowany z okazji jego 70 urodzin. Rocznicę miał uświetnić mecz oldboyów Polski i Holandii. Na murawie stadionu im. Złotej Jedenastki w Koninie chłopcy pana Kazimierza przez dziewięćdziesiąt minut kopali piłkę jak za dawnych lat. Licznie zgromadzona publiczność biła brawo, zajadając kiełbaski z frytkami. A kiedy zabrzmiał ostatni gwizdek, czuło się, że to chyba nie jest koniec, a raczej dopiero początek.