Cel podróży Chatamiego - Włochy - nie był przypadkowy. Rzym od dawna występował przed szereg, forsując ściślejsze związki polityczne i gospodarcze Zachodu z Teheranem. Chatami nie zawiódł się; gospodarze podjęli go z rzadko spotykaną pompą. Swym reformatorskim zwolennikom w kraju prezydent mógł pokazać, że jego polityka otwarcia na świat działa, twardogłowych wrogów zbywał argumentem o wbiciu klina między miękką Europę a uparte USA. Po trzecie, audiencja u papieża wynosiła Chatamiego do roli jednego z przywódców światowego islamu.
Ale najważniejszy był czwarty powód. Odkąd blisko dwa lata temu Chatami odniósł przytłaczające zwycięstwo w wyborach prezydenckich nad kandydatem konserwatywnego duchowieństwa, a zachodni obserwatorzy ogłosili początek "teherańskiej wiosny", niewiele więcej udało mu się osiągnąć. Poza poszerzoną wolnością słowa, zmiany odnosiły się bardziej do społecznej atmosfery, klimatu odwilży po latach zastoju, tonu prasy i ulicy, zmian trudnych do sprecyzowania i przełożenia na język konkretnych zdobyczy demokratycznych. Bardzo konkretne za to było faktyczne sprawowanie władzy wykonawczej - zwłaszcza nad aparatem przymusu i sądownictwem - przez ortodoksyjnych, konserwatywnych, zamordystycznych mułłów, zwanych w Iranie "prawicą".
Jesienią ub.r. zaczęto przebąkiwać nawet o klęsce reformistycznych zapędów prezydenta. Odbywały się wtedy wybory do Rady Ekspertów, ciała złożonego z duchownych, którego głównym celem jest wybór dożywotniego religijnego przywódcy Iranu. Dzisiaj stanowisko to piastuje główny wróg uśmiechniętego prezydenta, ajatollah Ali Chamenei, i zgodnie z wprowadzoną przez twórcę Islamskiej Republiki ajatollaha Chomeiniego zasadą velajat e faqih (władzy mułłów), to on - "znawca prawa koranicznego" - sprawuje prawdziwą władzę.