W ciągu ostatnich dni byliśmy świadkami całej kaskady emocjonalnych wystąpień i komentarzy. Adam Michnik pisał o podłej manipulacji i lustracyjnym zamachu stanu. Władysław Frasyniuk, jeden z historycznych przywódców Solidarności, poseł UW, powiedział, że wstydzi się, iż kiedyś głosował za ustawą lustracyjną. Ryszard Kalisz, szef sztabu wyborczego Aleksandra Kwaśniewskiego, pytał premiera, czy to aby nie Wiesław Walendziak, szef kampanii Mariana Krzaklewskiego, wydaje dyspozycje Urzędowi Ochrony Państwa. Walendziak odpowiedział, że podaje Kalisza do sądu. Zwołana w trybie pilnym sejmowa komisja ds. służb specjalnych stwierdziła już, że UOP przez kilkanaście miesięcy nie ujawniał dokumentu „w sprawie Alka”, przesyłając go dopiero teraz bezpośrednio do sądu. Niewątpliwie, używając języka prokuratorskiego, afera ma charakter rozwojowy.
Tymczasem zwolennicy ustawy lustracyjnej nawołują do spokoju: przecież wszystko odbywa się zgodnie z prawem. Bogdan Borusewicz, inny historyczny przywódca Solidarności, ujął to lapidarnie: „Każda z kandydujących osób wiedziała, że będzie musiała przejść procedurę lustracyjną... Jeśli złożyło się deklarację niezgodną ze stanem faktycznym, to nie powinno się kandydować... odpowiedzialność za całą sytuację spada na tych, którzy mogli powiedzieć prawdę, ale jej nie ujawnili” (cyt. za „GW”). Borusewicz mówi jednocześnie rzeczy słuszne i oburzające. Rzeczywiście, takie prawo uchwaliła sejmowa większość, a prezydent Kwaśniewski je podpisał. W „Polityce” wielokrotnie przestrzegaliśmy jednak, że ustawa lustracyjna jest narzędziem, które nie nadaje się do „oczyszczenia życia publicznego”, za to świetnie do politycznych porachunków.
Przede wszystkim sąd ocenia wyłącznie prawdziwość oświadczeń lustracyjnych.