Ilu czytelników przeżyło ten sam co ja moment zażenowania na wielkich lotniskach przesiadkowych. Polscy pasażerowie są w grupie łatwo rozpoznawalni. Jakiś uchwytny cwaniacki styl, tania hałaśliwość przechwałki, często ordynarny język i papuzi, dżinsowaty strój. Oczywiście nie wszystkich to dotyczy, ale na wszystkich rzutuje. Nieznany Polak nie ma dobrych wejść. Katarzynę, pracownicę międzynarodowego koncernu w Polsce, wysłano na kurs za granicę. Tam amerykański szef przyjął ją z niedbałym lekceważeniem, dopiero potem z zainteresowaniem: nie krył zdumienia, że kobieta mówi świetnie po angielsku i że w polskich szkołach uczą o Makbecie. – Jak jesteś z Polski, to dla nich oznacza, że wiesz mniej, twoja opinia się mniej liczy. Jak Anglik wypowiada banalną ocenę, to jest OK. Polak musi coś naprawdę wymyślić niezwykłego, żeby na niego zwrócili uwagę – mówi Katarzyna. Takich opowieści znam setki. Kiedyś moje dzieci chodziły do szkoły w Szwajcarii i nudziły się na lekcjach matematyki, bowiem podobny materiał przerabia się w Polsce o dwa lata wcześniej, próbowałem rozmawiać z nauczycielem, który przyjął moje informacje z wielkim niedowierzaniem. Zrozumiałem dlaczego. Jeśli, wy Polacy, jesteście tacy sprytni i tyle się uczycie, to dlaczego jesteście na końcu europejskiego peletonu? – takie pytanie ów nauczyciel chciał mi zadać. Ale bywa i inaczej. W Holandii na przykład, mimo tylu lat od wojny, ciągle pamiętają wywieszane dla żołnierzy Maczka napisy: „Dziękujemy wam, Polacy”. 150 tys. narciarzy z Polski jeżdżących teraz co roku we Włoszech to miły dodatek do włoskiego portfela, a portfel nie tak daleko serca. W kafejce w Lizbonie spotkałem portugalskiego spawacza, który pracował kiedyś w Stoczni Gdańskiej i był zachwycony, choć jego zachwyt trochę mnie żenował.