Niedawno odbyła się w Gdańsku konferencja „Rock i polityka”. Mocno, choć samotnie, bo przesadnie, zabrzmiał tam głos akuszera nadwiślańskiego bigbitu Franciszka Walickiego. Uznał on mianowicie, iż polskie zespoły bigbitowe i rockowe przyczyniły się do upadku PRL-u bardziej niż Solidarność i papież razem wzięci. W mniejszości byli także ci uczestnicy dyskusji, którym rock wciąż kojarzy się z imperatywem zaangażowania i społeczną krytyką. Większość zdawała cieszyć się faktem, że w III Rzeczypospolitej można wreszcie „zrzucić z siebie płaszcz Konrada” i rock może być tym, czym rzekomo był zawsze: spontaniczną zabawą i bezpretensjonalną ekspresją.
Dokładnie 20 lat temu lokalny przegląd Wielkopolskie Rytmy Młodych przekształcił się w słynny Festiwal Muzyków Rockowych w Jarocinie. Swoją burzliwą historię festiwal zakończył w 1994 r. Jego ostatnie dwie edycje obfitowały w zadymy wzniecane przez punkową publikę, która nie chciała się pogodzić z komercjalizacją imprezy. Gorzej, że z istnieniem festiwalu nie chciał się również pogodzić Kościół i odpowiednio mobilizowana opinia części miejscowych obywateli, którym przeszkadzały nie tylko walki grupek młodych zadymiarzy z policją, ale też zbyt głośna muzyka identyfikowana z radykalnymi subkulturami. Teraz po sześciu latach przerwy Jarocin znów startuje, choć w skromnej postaci jednodniowego koncertu. Od razu odezwali się oponenci imprezy, którzy ochoczo przypomnieli o awanturach, narkomanii i rozwydrzeniu. Przeciwnicy festiwalu, najpewniej mimowolnie, przypomnieli o czymś jeszcze. O tym mianowicie, że rock był i, jak się okazuje, pozostaje do dziś ekspresją nonkonformistyczną, znienawidzoną przez konserwatystów i tradycjonalistów.