Pierwsze publiczne przesłuchanie przed sejmową komisją śledczą, którego bohaterem był Adam Michnik, oglądane przez ponad milion telewidzów, okazało się widowiskiem politycznym na wysokim poziomie. Była to też próba przywrócenia całej sprawie jej właściwego sensu, jakim jest zbadanie ujawnionej przez „Gazetę Wyborczą” afery korupcyjnej, mającej – być może – u swego podłoża interesy polityczne, polityczno-koleżeńskie, grupowe lub po prostu indywidualne. Żadnej z tych wersji na razie wykluczyć nie można. Michnik zamanifestował wolę walki z tą patologią z wielką determinacją, ale też z ograniczeniami, wynikającymi z wyraźnej niechęci do wikłania w sprawę – bez powodu, a jedynie dla politycznej gry – premiera czy prezydenta.
Taką taktykę Michnik wybrał świadomie i jedni mogą ją uznać za postawę propaństwową, inni, bardziej mu niechętni, za próbę zawężenia śledczych zamiarów komisji. Niewątpliwie jednak po pierwszych dniach przesłuchań jawność, z jaką mówi się o korupcji, może napawać nadzieją, że walka z nią przestaje być pustosłowiem, a staje się realnym zamiarem. Ostatecznym dowodem, na ile determinację Michnika podzielają politycy, będzie końcowy efekt prac komisji, a także dorobek prokuratury.
Wielkie polityczne widowisko na razie nie przybliżyło nas bowiem do jakiegokolwiek rozjaśnienia sprawy. Praktycznie opinia publiczna dysponuje tą samą wiedzą, jaką dysponowała po pierwszej publikacji „Gazety” i nic nie wskazuje na to, by członkowie komisji posunęli się o krok dalej niż prokuratura, którą z takim zapałem, często w sposób gorszący, krytykowali. Komisja bowiem w pierwszym etapie postawiła na polityczny teatr, w którym role zostały zarysowane w ten sposób, że opozycja najwyraźniej poluje na premiera i ewentualnie prezydenta, Samoobrona na Michnika, posłowie lewicy próbują chronić premiera i oczywiście SLD, a w którymś momencie, wyznaczanym interesem politycznym swego ugrupowania, zaatakują zapewne Agorę.