Skrót GPS (Global Positioning System) wszedł już do języka potocznego. To dziś jedyny system nawigacji satelitarnej, który obejmuje całą kulę ziemską. Najczęściej wykorzystywany jest w samochodach do odnajdywania drogi, ale to tylko jedno z wielu zastosowań. GPS pomaga dokładnie mierzyć wielkość działek rolnych, co jest niezbędne, żeby obliczyć kwotę dotacji należnych z Unii Europejskiej. Za pomocą GPS Niemcy pobierają opłaty od ciężarówek jeżdżących po ich autostradach. Pojawiające się w polskich miastach elektroniczne tablice, informujące o czasie odjazdu najbliższego autobusu i tramwaju, również działają dzięki nawigacji satelitarnej.
Przy wszystkich zaletach GPS ma według wielu Europejczyków dwie wady: jest amerykański, a do tego wojskowy. Powstał pierwotnie dla potrzeb militarnych i do dziś pozostaje pod kontrolą Departamentu Obrony USA. Oznacza to, że w szczególnych przypadkach (np. działań wojennych) Amerykanie zastrzegają sobie prawo do ograniczenia działania GPS na pewnym obszarze albo nawet całkowitego wyłączenia systemu. Tymczasem dziś nawigacja satelitarna to nie tylko pomoc w poruszaniu się po obcym mieście, bez której można by się obejść, ale także dokładne datowanie transakcji bankowych czy sterowanie sieciami elektrycznymi i wodociągowymi.
Właśnie pod hasłem bezpieczeństwa część państw europejskich już w latach 90. zdecydowała, że warto podjąć wyzwanie i zbudować własny system nawigacji satelitarnej. Galileo – bo tak będzie się nazywał – ma być nie tylko niezależny od Amerykanów, ale również pozostawać pod kontrolą cywilną. Jednak na tym nie kończy się ambicja Unii Europejskiej – Galileo powinien także powtórzyć komercyjny sukces GPS i na siebie zarabiać.
A to nie będzie łatwe. Galileo przyjdzie bowiem zmierzyć się nie tylko z wciąż udoskonalanym GPS, ale także z rosyjskim systemem GLONASS i chińskim Compass.