Tylko tymi słowami można określić ustawę o mediach, uchwaloną przy protestach opozycji i OBWE. Jeśli krytycy mają rację, a inicjator ustawy premier Robert Fico jest naprawdę bezwzględny, to błyskawicznie doprowadzi ona albo do masowych bankructw dzienników, albo wymusi taką autocenzurę, że realna krytyka władzy będzie niemożliwa. Dzienniki na znak protestu już dwa razy poświęciły swoje pierwsze strony: raz wyszły na biało, drugi raz, już po uchwaleniu ustawy, wydrukowały na pierwszych stronach „Siedem grzechów ustawy o mediach”.
Ale tak naprawdę grzechem głównym tego przepisu jest tzw. prawo do odpowiedzi. Stanowi ono, że każda osoba prawna i fizyczna może od gazety zażądać wydrukowania listu-odpowiedzi z uwagami do zamieszczonego wcześniej artykułu. List (może być oczywiście też w formie artykułu) trzeba wydrukować nawet wtedy, gdy w tekście nie było żadnego kłamstwa czy nieścisłości. W ostatniej chwili, już w czasie parlamentarnej debaty wykreślono z ustawy zapis o tym, że czcionka, jaką będzie wydrukowany tytuł odpowiedzi, ma być tej samej wielkości jak tytuł artykułu, na który odpowiada.
Wygląda więc na to, że po wejściu ustawy w życie – pewnie na początku lata – gazety zaleje powódź listów od rozgoryczonych, obrażonych, skrytykowanych czy nie dość pochwalonych bohaterów tekstów. Nikt nie rozstrzygnął jeszcze kwestii, czy jeśli ktoś się poczuje dotknięty tym, co odpisała gazeta – to jego odpowiedź też trzeba będzie wydrukować. Ale to chyba nie ma większego znaczenia, bo przecież gazet, które będą zapełnione polemikami, pełnymi nikogo nieinteresujących szczegółów, nikt już przecież nie będzie chciał czytać. A jak spadnie sprzedaż, redakcje zbankrutują.
Premier Fico wymyślając taką ustawę liczył chyba jednak raczej na zastraszenie mediów, które zresztą słusznie nazywa jedyną opozycją.