Archiwum Polityki

Orzeł niżej

Adam Małysz jest zmęczony. Jeszcze niedawno po nieudanych skokach uśmiechał się i tłumaczył dziennikarzom, że wprawdzie tym razem nie wyszło, ale już wie, co trzeba poprawić, żeby było lepiej. W końcu jednak przyznał, że to „załamka”: chce, ale mu nie wychodzi. Czy to już początek końca kariery naszego wielkiego małego skoczka (w poniedziałek Małysz drugi raz wycofał się z Turnieju Czterech Skoczni)? Małysz był (wciąż jeszcze jest?) ostatnim sportowym idolem, którego podziwiała cała Polska. W wielu domach powstał nowy świecki obyczaj wspólnego oglądania skoków Małysza, jednoczący różne pokolenia. W najlepszych czasach turniej w Zakopanem śledziło w telewizji 12 mln rodaków, co jest rekordem, z którym mogłyby konkurować chyba jedynie transmisje z mszy odprawianych w swej ojczyźnie przez Jana Pawła II. Skromny skoczek z Wisły zajął w masowej wyobraźni miejsce wyjątkowe, ponieważ najwidoczniej odpowiadał naszym potocznym wyobrażeniom o bohaterze. Nie bez znaczenia jest już sama konkurencja sportowa wymagająca odwagi i charakteru, w dodatku dająca komentatorom, którzy zwykle są niespełnionymi poetami, pole do popisu. Leć, Adam, leć ponad górami! – wrzeszczeli do mikrofonu, jakby nasz reprezentant naprawdę był orłem. Liczy się też osobowość mistrza – niepozorny, lecz wielki duchem, a takich bohaterów zawsze lubiliśmy, by przypomnieć pana Wołodyjowskiego. Być może najważniejszy jest jednak inny powód tego uwielbienia – świadomość, że pan Adam zawsze był sam. Sam przeciw koalicjom skoczków niemieckich, austriackich czy skandynawskich. W tamtych ekipach lider mógł zawieść, zawsze miał go kto zastąpić, u nas dublera nie było. Nawet teraz, kiedy Małysz skacze słabiej, i tak z reguły ląduje najdalej z Polaków.

Polityka 2.2009 (2687) z dnia 10.01.2009; Flesz. Ludzie i wydarzenia; s. 6
Reklama