J.M. Coetzee, Zapiski ze złego roku, przeł. Michał Kłobukowski, Wydawnictwo Znak, Kraków 2008, s. 272
W swej najnowszej powieści „Zapiski ze złego roku” J. M. Coetzee idzie ścieżką wytyczoną przez jej poprzedniczki – „Elizabeth Costello” i „Powolnego człowieka”. Już w tamtych książkach zacierał granicę między esejem i beletrystyką, sobą samym i swymi postaciami. Teraz idzie jeszcze dalej. Bohaterem czyni swe lustrzane odbicie – sławnego pisarza pochodzącego z RPA, ale mieszkającego w Australii, odludka i wegetarianina, który na zaproszenie niemieckiego wydawcy przygotowuje esej o najważniejszych problemach współczesności. Inicjały się zgadzają. Czytelnik dostaje dwie książki w jednej. Pierwsza to przemyślenia na tematy takie jak terroryzm, prawa zwierząt, pedofilia itd., itp., z których wyłania się portret bohatera (i samego Coetzee’ego?) jako przeciwnika ograniczania demokracji w dobie antyterrorystycznego alertu i wroga neoliberalizmu, a jednocześnie kulturowego konserwatysty (dostaje się też Polsce jako jednemu z państw Europy Środkowej chodzących na pasku Ameryki). Druga to historia znajomości z piękną Filipinką Anyą, która pomaga autorowi przepisywać rękopis. Obie przeplatają się w sensie jak najbardziej dosłownym, bo każda kartka podzielona jest na trzy części – jedna to „stanowcze poglądy”, druga – jego myśli o niej, trzecia – jej o nim. Od czasu, gdy powstała „Hańba”, krytycy narzekają, że Coetzee wciąż nie napisał niczego równie mocnego. Pisarz pokpiwa sobie z nich, gdy – ustami bohatera – przyznaje, że „Zapiski” są zamiast prawdziwej powieści, na którą na starość nie starcza mu już ani sił, ani wytrwałości.