Krystyna Lubelska: – Pański serial „Włatcy móch” budzi sprzeczne opinie, również wśród młodych. Niektórzy uważają, że to obciach i dno. Inni snobują się na serial. Używają fragmentów dialogów jako dzwonków w komórkach, między sobą posługują się móchowym kodem.
Bartek Kędzierski: – Nie mam ambicji, żeby mój film budził ogólnonarodowy zachwyt. Nie jest zapewne przeznaczony dla feministek, bo bywa, że chłopaki śmieją się z babskich spraw. Nie jest też przeznaczony dla zaciekłych korektorów swobodnej komunikacji między ludźmi. Kiedy byłem w szkole filmowej, wykładowczyni pani Joanna Krauze powiedziała, że wszelkie dzieła artystyczne powstają dla grupy bliskich ludzi i to ich ocena się liczy. Zgadzam się, że tak jest. Ja też robię filmy dla rodziny, kumpli, znajomych – oni przede wszystkim mają odkryć móchowego ducha. Jeśli inni odkrywają go przy okazji, tym lepiej.
Z analiz stacji TV4, która emituje serial, wynika, że częściej niż przeciętnie oglądają go młodzi mężczyźni.
W tym filmie oglądamy świat męskimi oczami, co – wziąwszy pod uwagę telewizyjną, a zwłaszcza serialową produkcję – nie jest wcale takie częste.
„Rerzyseria, scenariósz, montarz” i oczywiście pomysł na serial „Włatcy móch” – wszystko należy do pana. Czy utożsamia się pan z którymś ze swoich ośmioletnich bohaterów? Może z Czesiem, bo on przemawia z ekranu pańskim głosem?
Użyczyłem własnego głosu Czesiowi, bo od początku wiedziałem, jak on ma mówić. Wizerunek psychologiczny, a co za tym idzie – sposób wypowiadania się Czesia był dla mnie tak oczywisty, że nie było sensu robić castingu na tę postać.
Wszystkie dzieci w tym filmie przemawiają głosami dorosłych.