Pusan jest drugą co do wielkości metropolią Korei Południowej. Wbrew potocznym wyobrażeniom, portowe miasto położone nad Morzem Japońskim ma doskonale rozwiniętą, gęstą sieć metra, autostrady i drapacze chmur, jakich nie powstydziłby się nawet Nowy Jork. Mieszka w nim 4 mln Koreańczyków, z czego ponad połowa jest wyznania protestanckiego (trzy stulecia temu chrześcijaństwo wprowadziła tam dynastia Joseon). Jedna czwarta mieszkańców to buddyści. Reszta stanowi mieszankę różnych ras i religii, od konfucjanizmu po szamanizm i taoizm.
Język koreański w zasadzie nie ma regionalnych odmian i swobodnie można się nim porozumieć nawet ze śmiertelnymi wrogami z komunistycznej Północy. Ale już na Filipinach mieszkańcy archipelagu mają do wyboru 170 dialektów. Urzędowym językiem tagalog nie włada nawet większość Filipińczyków. Te proste przykłady w oczywisty sposób ilustrują trudności, jakie się napotyka, próbując ustalić coś takiego jak narodową, polityczną lub historyczną tożsamość Azjatów.
Z punktu widzenia Europejczyków państwa tego kontynentu łączy bliżej nieokreślona egzotyka. Ale tylko dla nas jest to kryterium, intuicyjnie przynajmniej, w miarę jasne. Dla Koreańczyka handlującego owocami morza Hindus pytający go po angielsku o cenę suszonych ryb wydaje się takim samym dziwnym przybyszem z zewnątrz jak Polak czy Francuz.
W kinie jak na dłoni widać wszystkie kontrasty, odmienności, plątaninę języków, sprzecznych mitologii i tradycji. Z drugiej strony uniwersalizm języka filmowego pozwala wyłowić z gąszczu różnych obyczajów, cywilizacji, starożytnych kultur to, co wspólne. Na tym polega m.in. przełamujący granice państw i ustrojów międzynarodowy sukces widowisk typu kung-fu, koreańskich horrorów, japońskich anime, bollywoodzkich musicali.
Dla Amerykanów z Hollywood Azja to przede wszystkim nowy rynek
, na którym chcą dobrze zarabiać.