Kiedy „Hanemann” ukazał się w 1995 r., istniała pokusa, by czytać tę powieść jako jedną z tych, które eksploatowały popularny wówczas w literaturze mit małej ojczyzny i eksplorowały zapoznany w PRL (głównie z powodów politycznych) temat kulturowego pogranicza niemiecko-polskiego.
Jest to bowiem opowieść o Wolnym Mieście Gdańsku z czasów tużprzedwojennych, o wojennych perturbacjach grodu, wreszcie – a to najważniejsza część książki – o odpływie rdzennych niemieckich mieszkańców i napływie nowych osadników, głównie repatriantów z utraconych przez Polskę Kresów (Wilna, Lwowa), gdy władzę nad miastem przejmuje najpierw sowiecka, a później polska administracja.
Nie jest jednak „Hanemann” freskiem historycznym i nie jest jego ambicją sportretowanie wielkich przemian, jakie przyniosło zakończenie II wojny światowej. Kwestią interesującą Chwina o wiele bardziej jest sam fenomen miasta, które – opuszczone i pozostawione niemalże na łup napływowych mas – zdołało przybyszów do siebie przekonać aż tak, że z czasem pokochali je jak własne, jak swoje dawne opuszczone rodzinne siedliska.
Jest więc „Hanemann” czymś w rodzaju hymnu pochwalnego na cześć grodu nad Motławą, peanem nad jego magią, niezwykłą atmosferą i urbanistyczną niepowtarzalnością. Jednym z najbardziej oryginalnych i wzruszających w „Hanemannie” zabiegów narracyjnych jest próba spojrzenia na świat ludzi z punktu widzenia rzeczy i sprzętów, które ich w codziennym życiu otaczają. Z tej właśnie perspektywy ukazany jest proces opuszczania mieszkania przez deportowaną niemiecką rodzinę Welmannów i zasiedlenie go przez dziejowych rozbitków ze Wschodu: polską rodzinę, która utraciła wszystko na kresach dawnej Rzeczpospolitej, nieodwołalnie zajętych teraz przez Sowietów.