Archiwum Polityki

Bibi w kropce

Szef rządu Izraela 18 maja spotka się z prezydentem USA, który oczekuje likwidacji osiedli na Zachodnim Brzegu. Beniamin Netanjahu nie pali się nawet do rozmów pokojowych z Palestyńczykami. Kto

Jakkolwiek by się te rozmowy potoczyły, Ameryka na pewno nie zamrozi pomocy udzielanej Izraelowi. Już w pierwszym przemówieniu Barack Obama – podobnie jak wszyscy jego poprzednicy w Białym Domu – zagwarantował bezpieczeństwo państwa żydowskiego. Ale w powietrzu wisi ostrzeżenie, że tym razem będzie to poparcie na zasadzie „coś za coś”. Pierwsze oznaki tej zmiany są już odczuwalne. W przeciwieństwie do Busha juniora, Clintona, Busha seniora czy Reagana, Obama nie wyróżnił nowego premiera Izraela pierwszym zaproszeniem na poufną rozmowę w zaciszu gabinetu owalnego.

Nie pomogła nawet sprawdzona w przeszłości sztuczka dyplomatyczna: pod koniec kwietnia Beniamin Bibi Netanjahu pojawił się w Waszyngtonie na zjeździe organizacji żydowskich w nadziei, że Barack Obama nie zignoruje jego obecności w stolicy i zaprosi go do Białego Domu. Ale prezydent nie znalazł czasu dla niespodziewanego gościa. Przygotowywał właśnie podróż do Rijadu, aby podkreślić wagę przymierza z Arabią Saudyjską. Następnie udał się do Turcji, która pośredniczyła w izraelsko-syryjskich rokowaniach pokojowych, zerwanych całkowicie po upadku gabinetu Ehuda Olmerta.

W Ankarze Obama opowiedział się za wznowieniem tych pertraktacji, nawet za cenę przekazania Golanu w ręce Syrii. Obama pragnie, aby rozmowy pokojowe z Baszirem Assadem toczyły się równolegle z rokowaniami izraelsko-palestyńskimi. Rozwiązanie takie popiera oficjalnie Ehud Barak, lider izraelskiej Partii Pracy i minister obrony w rządzie Netanjahu. Różnica zdań na ten temat stanowi pierwszy poważny zgrzyt w utworzonej niedawno koalicji. Avigdor Lieberman, minister spraw zagranicznych z nacjonalistycznej partii Izrael Nasz Dom, jeszcze bardziej skomplikował sytuację.

Polityka 20.2009 (2705) z dnia 16.05.2009; Świat; s. 84
Reklama