Tegoroczny laureat Nagrody Nobla Paul Krugman nazwał Łotwę drugą Argentyną, a nowy premier Valdis Dombrovskis, obejmując władzę, otwarcie przyznał, że jego kraj stoi na skraju upadku. Od tego czasu minęło kilka miesięcy, a Łotwa szokuje Europę coraz gorszymi informacjami. W pierwszym kwartale produkt krajowy brutto (PKB) spadł o wprost nieprawdopodobne 18,6 proc. (w porównaniu z tym samym okresem roku ubiegłego). Bezrobocie, jeszcze niedawno należące do najniższych w Europie, przekroczyło 17 proc. Jak w takich warunkach łotewskiemu rządowi wciąż udaje się utrzymywać wypłacalność kraju i bronić kursu łata?
Od końca 2008 r. łotewska gospodarka może funkcjonować tylko dzięki pomocy z Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW). Przyznany wówczas kredyt w wysokości 7,5 mld euro jest już jednak na wyczerpaniu. Powróciły więc spekulacje o rychłym bankructwie nadbałtyckiego kraju. Do końca czerwca Łotwa musi dostać kolejne miliardy wsparcia albo jej gospodarka padnie.
Szczęściem w nieszczęściu eksperci Funduszu są dziś znacznie łagodniejsi wobec Łotwy
niż w 2001 r. byli wobec Argentyny. MFW nie żąda zrównoważonego budżetu, a tylko oczekuje prób ograniczania deficytu. Mimo coraz głębszych cięć finanse publiczne Łotwy wymykają się jednak spod kontroli. Deficyt najpierw miał wynosić 5 proc. PKB, później Fundusz dał do zrozumienia, że zaakceptuje nawet 7 proc. Ale parlament w Rydze zwiększył ostatnio deficyt do 9,2 proc. – To nie jest efekt niefrasobliwości rządzących, a coraz gorszych prognoz wpływów do budżetu. W takich sytuacjach MFW jest dość elastyczny, więc powinien osiągnąć porozumienie z Łotwą – uważa Edward Parker z agencji ratingowej Fitch, oceniającej wiarygodność kredytową poszczególnych państw.
W przypadku Łotwy jest ona bardzo niska.