Piotr Majewski: – Czy w pogodne noce rozgląda się pan, z której konstelacji nadleci kosmiczny pocisk?
Edward Bowell: – Przede wszystkim zachwycam się pięknem nieba. Nie myślę nawet jak astronom, że oto widzę tysiące gazowych kul spalających się w reakcjach termonuklearnych, a pomiędzy nimi krążą miliony niewidocznych gołym okiem skalistych okruchów. I nie boję się, że któryś z nich spadnie mi na głowę. Mam bowiem świadomość, iż podróż do innego miasta czy kraju jest statystycznie bardziej niebezpieczna niż zagrożenie ze strony wszystkich planetoid, które odkryłem.
Badając planetoidy musi pan coś wiedzieć o końcu świata?
Nauka o Wszechświecie opiera się na obserwacjach i teoretycznych rozważaniach. Śledzenie np. aktywności Słońca daje nam wiedzę o jego zachowaniu, któremu możemy się tylko przyglądać i nic więcej. Jeżeli natomiast wykryjemy planetoidę na kursie kolizyjnym z Ziemią, mamy szansę uniknąć kosmicznej katastrofy, a przynajmniej zminimalizować jej skutki.
W dziejach naszej planety takie zderzenia miały miejsce, zatem będą też w przyszłości.
Jeżeli czekalibyśmy z założonymi rękami i nie robili niczego, co pomaga nam wykryć niebezpieczeństwo, w końcu spotkalibyśmy się z kosmicznym przeznaczeniem w błogiej nieświadomości. Oczywiście, obecnie nie ma powodów do paniki, a nawet nadmiernego niepokoju. Przypuszczam, że katastrofa o znaczących dla nas skutkach nie nastąpi wcześniej niż za milion lat, trudno jednak i wówczas zakładać całkowitą zagładę ludzkości. Owszem, to są tylko wyliczenia statystyczne, ale człowiek istnieje na Ziemi dłużej i ma się całkiem dobrze.
Zderzenia o mniejszym zasięgu – powiedzmy mogące zniszczyć duże miasto – zdarzają się średnio raz na tysiąc lat.