Archiwum Polityki

Rękopisy może i nie płoną

Na moim biurku, obok rozmaitych papierów i fotografii, lampy z zielonym kloszem, zdjęć rodziny i przyjaciół, durnostojek i cukierniczki (jeśli w środku zimy, w śnieżnej zamieci i trzaskającym mrozie wychodzę po północy do sklepu nocnego, to z pewnością idę właśnie po cukier do herbaty, bo bez cukru herbaty po prostu nie wypiję, a bez herbaty pisać się nie da), stoi przybornik: dwa naczynka, zanurzone w plątaninie gałązek i zwierząt, wyciętych sto lat temu w miękkim kamieniu przez chińskiego rzemieślnika. Kiedyś służyły palaczowi – w wyższym trzymał papierosy (albo sprowadzane przez sklep kolonialny z Rosji lub Egiptu, albo własnoręcznie skręcane z tytoniu, powiedzmy, „przedni macedoński”), do niższego strzepywał popiół. Teraz w obu stoją pisadła: ołówki, wieczne pióra, obsadki ze stalówkami, długopisy, cienkopisy; stare i nowe, ładne i brzydkie, kupione i sprezentowane, nawet znalezione. I stoją właściwie bezczynnie.

Owszem, od czasu do czasu coś notuję, ale raczej spis zakupów niż „głębokie duszy drgnienia”; piszę listy, ale ilość moich korespondentów skurczyła się w ostatnich latach niemalże do zera, bo prawie nikomu nie chce się odpowiadać tradycyjną pocztą, ze znaczkiem i stemplem. Wiersze, ostatecznie, zdarza mi się czasem napisać na papierze – prozy w zasadzie nigdy, bo na komputerze pracuje się zbyt wygodnie, żeby najpierw odręcznie zapełnić kilka czy kilkanaście zeszytów, a później jeszcze to odczytywać, zmagając się z własnym charakterem pisma, i wstukiwać do komputera. Bo przecież wszelkie poprawki, przeróbki i korekty, i własne, i wydawnicze, robi się już na wydrukach.

Rękopisy może i nie płoną.

Polityka 35.2009 (2720) z dnia 29.08.2009; Kultura; s. 50
Reklama