Terminu „kultura transportowa” użył prof. Wojciech Burszta podczas panelu na ostatnim Kongresie Kultury Polskiej. Panel dotyczył codzienności, a główna teza wypowiedzi profesora była taka, że Polacy nie traktują kultury wyłącznie w kategoriach odświętnych, ale często konsumują jej treści czysto użytkowo, bez celebry. Co więcej, takie nastawienie generuje podaż rozmaitych produktów, które umożliwiają bądź ułatwiają korzystanie z kultury niejako przy okazji. Widzimy to w pociągu, samolocie, na ulicy.
W przygotowanym przez zespół prof. Burszty „Raporcie o stanie i zróżnicowaniach kultury miejskiej” czytamy: „Rewolucja kulturowa już się dokonuje: nie tylko uczestnictwo, lecz i samo środowisko kulturowe się zmienia. Nowym zjawiskiem jest m.in. kultura transportowa, której symbolem mogą być zadarte w kierunku ekranu, zasłonięte prasą lub książką, zaopatrzone w słuchawki głowy pasażerów warszawskiego metra lub podmiejskich pociągów”. Zauważyli to już twórcy reklam. Na eksponowanych na warszawskim Dworcu Centralnym plakatach reklamujących usługi kolei między Warszawą a Wrocławiem mamy stacje: „gazeta, drzemka, Internet, książka”. Zwyczaj czytania w środkach transportu słusznie uważamy za oczywisty.
Pogardliwy termin „literatura wagonowa” używany był już przed wojną.
Nie przypadkiem. W latach 30. ubiegłego wieku niemieckie wydawnictwo Albatross, a za nim brytyjskie Penguin Books weszły na rynek z książkami w miękkich okładkach. Od tej pory książka stała się nie tylko tańsza, ale można było ją wygodnie czytać również w podróży, na przykład w pociągu. W połowie lat 30. na londyńskim dworcu Victoria księgarnie i stragany oferowały już niemal wyłącznie tego typu książki, zaś niedługo później Amerykanie wprowadzili odpowiednio zmniejszony format i pojawiła się „książka kieszonkowa” (pocket book).