Ciało 18-letniego Gerarda Belza, studenta Uniwersytetu Iowa, znaleziono kilkadziesiąt metrów od jego akademika. Nie nosiło śladów obrażeń ani spożycia alkoholu; według policji przyczyną śmierci było panujące tej nocy przenikliwe zimno. Termometry wskazywały –36 st. C, ale jeśli uwzględnić mroźny wiatr, odczuwalna temperatura była o 15 stopni niższa.
W tym samym tygodniu w Milwaukee, w stanie Wisconsin, 38-letnia kobieta zamarzła w domu, kiedy zepsuło się ogrzewanie po awarii termostatu. W Cudahy, w tym samym stanie, mróz zabił na podwórzu starszego mężczyznę. W Lorraine, w stanie Ohio, 60-latek zamarzł w swoim garażu. Dwaj inni seniorzy zmarli na zawał przy uprzątaniu śniegu sprzed domu w Buffalo, w stanie Nowy Jork. W Chicago zamarzło co najmniej 11 osób.
Podana na początku lutego oficjalna liczba ofiar na Środkowym Zachodzie USA – 23 – może urosnąć, bo trudno odnaleźć i policzyć wszystkich bezdomnych. Część z nich koczuje na ulicach, w bramach budynków albo na zadaszonych przystankach autobusowych. Z powodu hipotermii umiera co roku w USA około 700 bezdomnych. Wiadomo już, że tym razem setki śpiących pod gołym niebem doznały odmrożeń i czeka ich amputacja palców nóg albo całych stóp.
Wir polarny
Kiedy w Waszyngtonie spadnie obfitszy śnieg i chwyci mróz, życie praktycznie zamiera. Swoje drzwi zamykają nie tylko szkoły – przestają pracować urzędy federalne i wiele firm prywatnych. Na Wschodnim Wybrzeżu surowa zima nie zdarza się co roku, więc służby miejskie nie odśnieżają ulic i nie usuwają oblodzeń na czas. W głębi kraju, na tzw. Midweście, ludzie bardziej przywykli do zimna. Ale to, co stało się pod koniec stycznia, spadło na nich niczym kataklizm znany z katastroficznych filmów w rodzaju „Zero bezwzględne”– o tym, jak odwrócenie biegunów Ziemi wprowadziło ją w nową epokę lodowcową.