Znikają serbskie kafany z parzoną kawą, hipsterskie knajpy wypierają czeskie hospody, coraz mniej jest orientalnej egzotyki Bośni, ba, kończy się nawet brutalistyczny klimat Poradziecji. Nie ma co płakać, bo skansen zawsze wygląda dobrze tylko dla zwiedzających, ale nie wiadomo jeszcze do końca, co się wyłoni z tego chaosu, który powstaje w jego miejscu.
Albania, na przykład, to już nie ten sam kraj, który jeszcze nie tak dawno wyglądał jak scenografia do postapokaliptycznego fantasy, gdzie betonowe bunkry sąsiadują z kamiennymi wieżami i mercedesami, bo tylko takie auto mogło ukoić kompleks biedy i europejskiego FOMO.
Teraz Albania to wystrzał: jaskrawe kolory, stare enverowskie bloki, które dawniej wyglądały jak siwe więzienia, dziś malowane są jak się da: w paski, kropki, ciapki, fale. Warszawski Hotel Sobieski pasowałby tam jak ulał. Ludzie już trochę wyluzowali i dają sobie powoli spokój z kompleksem mercedesa, no i wszędzie nowe budynki i budowy. Trochę to wszystko jak z „Ulicy Krokodyli”: tandetne, niepasujące do niczego, za to w formie – nie tyle to krokodyle, co tyranozaury.
Kiedyś trudno było przez ten kraj przejechać, bo asfalt był zjawiskiem efemerycznym, a teraz proszę: nowe drogi, w części za unijne pieniądze. Zrobione całkiem porządnie, choć Albańczycy, ewidentnie nieprzyzwyczajeni do dobrej nawierzchni i podejrzliwi, często zwalniają na wszelki wypadek, gdy szosa jest za dobra i można się rozpędzić. Diabli wiedzą, co będzie za zakrętem. Ale raczej nie ma co, na przykład, liczyć na staruszków na osiołkach sprzedających oliwki. Nie te czasy.
Wszystko dla turystów
Powoli jednak coś z tego zaczyna wyzierać. Niektóre miejsca, jak na przykład nadmorskie Durres, zaczynają przypominać inne miejsca Śródziemnomorza.