Po 1945 r., w ramach spawania tych ziem z Polską, wszystko tu trzeba było wymyślać od nowa. Pierwszy pomysł pojawił się błyskawicznie. Już w sierpniu 1946 r. wystartował Międzynarodowy Festiwal Chopinowski w Dusznikach-Zdroju. Pretekst był może wątły, ale niepodważalny: to tu 16-letni Fryderyk bawił przez jakiś czas na kuracji, a nawet dał charytatywny koncert. W pierwszej połowie lat 60. pojawiły się kolejne coroczne festiwale: moniuszkowski w Kudowie-Zdroju i Henryka Wieniawskiego w Szczawnie-Zdroju. A gdy już zabrakło zacnych rodzimych gwiazd-patronów, wymyślono Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Kłodzku, Festiwal Muzyki Dawnej w Świeradowie-Zdroju, gitarowy w Krzyżowej czy bachowski w Świdnicy.
Sporo je łączy. Przede wszystkim większość odbywa się w sanatoryjnym duchu tradycyjnej muzycznej kultury. Idei slow tutaj nie trzeba zaszczepiać, bo zawsze była obecna. Kuracjuszom nigdzie się nie spieszy i festiwalom także. Echo muzyki tak silnie rozeszło się po Sudetach, że wprawdzie w innych rytmach i klimatach, ale donośnie zabrzmiało i gdzie indziej. Reggae w Bielawie, jazz w Głogowie, blues w Bolesławcu. Z tej zdrojowo-melodyjnej konwencji wyłamała się tylko Polanica-Zdrój, konsekwentnie stawiając na szachy, oraz unieśmiertelniony w filmie „Miś” Lądek-Zdrój, organizując cykliczną imprezę poświęconą górom, choć najwyższe pobliskie szczyty nie sięgają nawet 1000 m.
W 1983 r., w epoce stanu wojennego, odbył się w Jeleniej Górze pierwszy festiwal teatrów ulicznych. Stanowił on formę przejściową pomiędzy wyrafinowanymi festiwalami muzycznymi a rozrywką dla tych, którzy niekoniecznie najlepiej odpoczywają przy sonatach Chopina czy fugach Bacha. Z jednej strony więc przyciągał ze świata ambitne teatralne trupy, które za pomocą ulicznych spektakli opowiadały o rzeczach ważnych i poważnych. A z drugiej, dostarczał rozrywki o silnym zabarwieniu ludycznym – barwnych korowodów przez miasto i beztroskich zabaw z aktorami. Kapitalizm, który nastał jakiś czas później, szybko zakwitł (praktycznie w całej Polsce) cyklicznymi imprezami, które po prostu miały przyciągać publikę lokalną oraz turystyczną i bawić ją stosownie do – letniej zazwyczaj – pory roku. Obrodziło więc i tu festiwalami mającymi przede wszystkim beztrosko weselić i zapewniać jak najszerszy odbiór: festiwal zupy (Jedlina), kwiatów, ognia (Wałbrzych), chleba (Jawor), filmów komediowych (Lubomierz), minerałów (Lwówek Śląski), food trucków (Jawor).
Coś dla uciekinierów
Było kwestią czasu, by do tych festiwali tradycyjno-muzycznych i ludyczno-konsumpcyjnych dołączyły imprezy promujące kulturę współczesną, alternatywną, ambitną. Podwaliny były dość mocne, bowiem Dolny Śląsk, ustępując może tylko Bieszczadom, zawsze przyciągał artystów niepokornych, poszukujących, pragnących wędrować nieprzetartymi ścieżkami. O ile jednak Karpaty kusiły, rzec by można, indywidualnie i bez instytucjonalnych implikacji, o tyle w Karkonoszach te ucieczki zamieniały się w trwałe kulturalne jakości.
Standardy w tym zakresie wyznaczył malutki Wolimierz koło Świeradowa-Zdroju, do którego już w 1991 r. przeniósł się awangardowy teatr Klinika Lalek i przetrwał tam przez kolejne 30 lat, do dziś. W tamtej stacji Wolimierz życie kulturalne kwitnie niemal przez cały rok. Odbywają się tam warsztaty, spotkania, koncerty i coroczny festiwal Międzyplanetarne Królestwo Sztuki. Miejsce szybko zyskało dobrą sławę wśród przeróżnych uciekinierów od cywilizacji, co kilka lat temu opisała w POLITYCE Joanna Podgórska. Dziesięć lat później w Lubiążu zacumował Slot Art Festiwal, promujący alternatywną kulturę we wszelkich formach i obszarach, od muzyki, przez teatr, literaturę, sztukę, po film i fotografię. Ideowo oscylujący wokół chrześcijańskiego wprawdzie, ale tolerancyjnego ekumenizmu znalazł duże grono wiernych bywalców. Choć z Lubiąża w sudeckie góry jest dość daleko, to duchowy klimat minionego świata, który narzuca monumentalne opactwo pocysterskie, pozostaje podobny. Wypada tu jeszcze dorzucić Pestkę, czyli Międzynarodowy Festiwal Teatrów i Kultury Awangardowej, organizowany od 12 lat przez Jeleniogórskie Centrum Kultury. Spotykają się na nim awangardowi artyści głównie z Polski i Niemiec, a poziom artystyczny jest całkiem niezły.
Baza ludzi kulturalnych
Ale puls progresywnej dolnośląskiej kultury wyznaczają w ostatniej dekadzie zupełnie nowe miejsca i klimaty. Pierwszeństwo zdecydowanie należy do Sokołowska (nawiasem mówiąc, tutaj urodził się redaktor naczelny POLITYKI Jerzy Baczyński). To wieś w Górach Suchych, której ranga i popularność wyglądała jak trasa rollercoastera. W 1855 r. powstało tu, jeszcze w Görbersdorf, pierwsze w Europie specjalistyczne sanatorium gruźlicze i do 1939 r. jego sława nie słabła. Po wojnie też leczono tu chorych na gruźlicę, ale w latach 70. Sokołowsko zaczęło podupadać, by po jakimś czasie zamienić się w zabitą dechami, choć ciągle noszącą ślady dawnej świetności, wioskę. I wydawało się, że tak już pozostanie.
O renesansie tego miejsca zadecydował jeden dzień 2007 r. Znani polscy artyści Bożena Biskupska i nieżyjący już od 2018 r. Zygmunt Rytka przez wiele miesięcy objeżdżali cały kraj w poszukiwaniu miejsca, w którym czuliby się najlepiej i mogliby osiąść na stałe. W wywiadzie dla Kobieta.pl Biskupska tak to wspominała: „Oglądaliśmy skrajnie różne miejsca i obiekty – pałace, zamki na wodzie oraz wille. Wszystko w ruinie. Gdy trafiliśmy do Sokołowska, decyzja zapadła w ciągu jednego poranka. Pamiętam, że przyjechaliśmy tu nocą. Następnego dnia obudziło mnie słońce, wybrałam się na spacer i widzę taki obrazek: dwóch panów zamiata szczotką chodnik, wokół góry, urokliwy starodrzew, a w tle wyłania się imponująca budowla. Myślę sobie: „Co tu się w ogóle dzieje? Gdzie ja jestem? Trafiony zatopiony, po prostu”.
Artyści kupili zrujnowany i częściowo spalony monumentalny budynek dawnego sanatorium Brehmera, a po jakimś czasie także sanatorium Różanka oraz dawne kino Zdrowie. Przenieśli do Sokołowska swoją fundację In Situ i rozpoczęli tyleż żmudny, co nieustępliwy proces rewitalizacji budynków. Znacznie łatwiej poszło z ożywieniem kulturalnym. W 2012 r. zorganizowali Międzynarodowy Festiwal Sztuki Efemerycznej Konteksty, rok później kolejną cykliczną imprezę Hommage à Kieślowski, poświęconą dorobkowi słynnego twórcy. Był dobry pretekst, albowiem reżyser jeszcze jako dziecko mieszkał w Sokołowsku. I mocne wsparcie w postaci archiwum twórcy przekazanego fundacji przez spadkobierców. Z kolei kilka lat później pojawił się kolejny festiwal – Sanatorium Dźwięku, dedykowany eksperymentalnej muzyce współczesnej.
Sokołowsko szybko stało się miejscem letnich pielgrzymek miłośników zaawansowanej kultury, głównie ze stolicy, choć nie tylko. Przyjeżdżali, wyjeżdżali. Choć niektórzy zostawali, jak poetka Ilona Witkowska, która dla wsi zostawiła Wrocław, czy muzyk Kuba Janicki, który założył tutaj studio nagrań. W sumie kilkadziesiąt już osób, co w tak niedużej społeczności stanowi sporą grupkę, tym bardziej że to nie typowi uciekinierzy, ale zazwyczaj ludzie aktywnie szukający sobie miejsca w nowym otoczeniu. Dotyczy to także Michała Suchory, kuratora i prowadzącego w stolicy ciekawą galerię BWA Warszawa, którą zamienił na nowo powołaną BWA Sokołowsko, a mieszkanie na stołecznym Górnym Mokotowie na mieszkanie w środku lasu. – Nie wiem, kiedy zacząłem mówić, że jadę do Warszawy, a wracam do Sokołowska – mówi. Część z tych nowych imigrantów powołała nową Grupę Sokołowską, a pierwszym efektem jej działalności okazała się kolejna ciekawa cykliczna impreza Kulturalna Czerwcówka.
W gościnie u noblistki
Drugim miejscem, które zdaje się walczyć o pozycję lidera współczesnej dolnośląskiej kultury, jest Nowa Ruda. Nazwa miasta mało jest romantyczna, przyjęta po II wojnie światowej właściwie przez pomyłkę, bo oryginalnie chodziło o karczowanie lasu (roden), a nie rudy żelaza (erze), których nigdy tu nie było. Była za to kopalnia węgla (od dawien dawna) i liczne zakłady produkcyjne ochoczo budowane przez socjalistyczną władzę. Po 1989 r. niemal cały przemysł padł i dopiero teraz powoli się odradza. Gwałtownie odradza się także kultura. A wszystko za sprawą Olgi Tokarczuk, która mieszka w nieodległej wsi, ale swym lokalnym patriotyzmem zdecydowanie obejmuje też miasto. W 2015 r. z jej inicjatywy odbył się pierwszy festiwal literacki Góry Literatury. Z miejscem spotkań na tarasie domu pisarki, który szybko okazał się za mały na przyjmowanie chętnych. Zainteresowanie wzmogło się jeszcze, co nie dziwi, po Nagrodzie Nobla i dziś to już bardzo znacząca impreza.
Zapowiada się zresztą, podobnie jak w przypadku Sokołowska, na ciekawy efekt synergii, bo o przeniesieniu do Nowej Rudy swojego Slow Fest myśli Roman Gutek, a całkiem niedawno jedna z wrocławskich galerzystek kupiła dawną fabrykę okien z myślą o stworzeniu tu centrum przyciągającego młodych twórców. Jeżeli dodać, że Olga Tokarczuk jako współwłaścicielka efektownej Willi Rosa ma wobec niej podobne plany, to okaże się, że w mieście rośnie kolonia festiwalowo-artystyczna nieustępująca Sokołowsku. „Spoza warstw szarości zaczyna się wydobywać jej piękno. Miasto zaczyna się na nowo definiować i budować własną samoidentyfikację” – zapewnia Olga Tokarczuk.
Warto przypomnieć, że Nowa Ruda miała krótki, ale barwny progresywno-festiwalowy epizod w czasach PRL. Otóż w pierwszej połowie lat 70. XX w. odbywał się tu coroczny Festiwal Studentów Szkół Artystycznych. Oj, działo się wówczas w mieście. To w jego ramach w 1973 r. na stację wjechała przemalowana na biało lokomotywa z napisem „Jedna biała lokomotywa niczego nie zmieni”. Na cześć tego wydarzenia (i wiersza Edwarda Stachury) działa w Nowej Rudzie kawiarnia, w której – według wielu smakoszy – podaje się najlepszą kawę między Wrocławiem a Pragą. Od czasów tych studenckich lat utrwaliło się powiedzenie „Lepsza Nowa Ruda niż Stara Blondynka”. Nawiasem mówiąc, tu urodzili się lub dłużej mieszkali m.in. Anna German, Edyta Geppert, Robert Więckiewicz, Krzysztof Tyniec. Może więc jest coś zapisane w genotypie miasta?
Na nieoczywistym szlaku
Jest jeszcze miasto, którego nie ma, czyli Miedzianka. Rozsławione książką Filipa Springera z 2011 r., w której opowiedział fascynujące losy tego miejsca. Przypomnijmy. Kwitnący przed wojną Kupfenberg na skutek grabieżczej powojennej działalności górniczej (rudy uranu) zamienił się po wojnie w kawałek lasów i łąk, z zachowanymi kilkoma domami i jednym kościołem. Tu z kolei postanowiono organizować Miedzianka Fest, czyli festiwal literacki koncentrujący się na sztuce reportażu. Odbyły się trzy edycje, bardzo udane, z zaskakująco dużą frekwencją. Ubiegłoroczną – co zrozumiałe – odwołano, ale nie odbędzie się także tegoroczna, co oznacza, że przyszłość tej imprezy pozostaje niepewna. Szkoda, bo Miedzianka zaczęła się ciekawie odradzać. Odtworzono miejscowy browar, powstaje, zaprojektowany przez Roberta Koniecznego, Szyb Miedzianka, w którym mieścić się będzie księgarnia wydawnictw alternatywnych, powstał o tym miejscu spektakl oraz komiks.
„Te festiwale mają coś wspólnego: odbywają się w miejscach, których nie ma lub są jakby poza czasem” – zauważyła Magda Piskorska, dziennikarka i uważna obserwatorka życia kulturalnego Dolnego Śląska. Tak rzeczywiście jest z Lubiążem, Wolimierzem, Sokołowskiem, Miedzianką. Miejsca może są, ale z ich dawnej świetności pozostały fundamenty, na których buduje się nową, ale już inną jakość. To są miejsca nieoczywiste, bez dobrych hoteli, restauracji, klubów, klimatyzowanych sal.
Ale dzięki temu udaje się osiągnąć wartość dodatkową, gdzie indziej rzadszą. Po pierwsze, większość spotkań odbywa się na świeżym powietrzu, na polance, skwerze, placyku, w parku. Dominuje więc atmosfera pikniku, zabawy, niezobowiązującego towarzyskiego spotkania, wspólnotowego przeżycia. Czyli coś, za czym ludzie ciągle tęsknią, i co sprawia, że model festiwalowy, nie tylko tu, ale w całej Polsce, coraz bardziej wypiera z obiegu kultury model instytucjonalno-repertuarowy.
Szczelina w rutynie
Sukces tych wszystkich imprez chyba trochę zaskoczył organizatorów. I momentami przerósł. „Jednorazowo można w Sokołowsku położyć we wszystkich pensjonatach ok. 200 osób, a obsłużyć (wyżywienie, toalety, miejsca parkingowe) 400. Tymczasem zdarzało się, że zjeżdżało tu równocześnie 1000 gości” – tłumaczy Michał Suchora. Zanim więc festiwalowe szaleństwo rozpoczęło się na dobre, pojawiła się obawa kanibalizacji tych imprez. Nic więc dziwnego, że kolejne festiwale w Sokołowsku rozpisywane są precyzyjnie na cały okres od wiosny do jesieni, tak, by ich publiczność się sprawnie mijała. A Góry Literatury, z tego samego powodu, rozciągnięto do ośmiu dni, co jest chyba krajowym rekordem w długości literackich festiwali. I spotkania zaplanowano nie tylko w Nowej Rudzie, ale też w zamku Sarny, Krajanowie i kilku okolicznych wsiach. A w tym roku na jeden dzień gościnnie zawita do Sokołowska.
Ruch na festiwalach jest imponujący, a przecież trzeba pamiętać, że mamy do czynienia z imprezami w najmniejszym stopniu nastawionymi na schlebianie gustom i rozrywkę łatwą, lekką i przyjemną. Konteksty w Sokołowsku zapowiadają, że w latach 2021–23 zmieniają się w Kongres Postartystyczny i koncentrują na „szukaniu form przetrwalnikowych dla sztuki w czasie planetarnego kryzysu”. Slot Fest reklamuje się jako „szczelina w rutynie i schematach”, a poza koncertami, spektaklami i projekcjami filmowymi stawia równie mocno na warsztaty, wykłady i dyskusje.
Góry Literatury, co podkreśla Olga Tokarczuk, „pragną skupiać się na nowych ideach w literaturze, takich jak ekologia, feminizm, prawa zwierząt”. A wśród zaproszonych gości, obok postaci znanych i powszechnie lubianych, są też naukowcy, badacze wąskich zagadnień literackich i okołoliterackich. A tak w ogóle to interdyscyplinarność i przenikanie się pierwiastków artystycznego i pozaartystycznego (np. przyroda) są głównym narzędziem organizującym programy. Happening nagle przechodzi w wycieczkę przyrodniczą, a zajęcia jogi – w performans. Oferta, którą szykują festiwale, to nie przyjemne lody z bitą śmietaną, ale wymagająca pewnego intelektualnego wysiłku duchowa strawa. Co – jak się okazuje i jest to optymistyczne – chętnych nie zniechęca.
PIOTR SARZYŃSKI