Protoplastów współczesnej hiperrealistycznej rzeźby można by pewnie szukać w różnych tradycjach i wytworach: terakotowych i pośmiertnych maskach, manekinach, figurach woskowych czy mających przypominać prawdziwe niemowlaki – porcelanowych lalkach. Ale można i dużo wcześniej. Wydaje się bowiem, że potrzeba imitacji to jedna z najbardziej pierwotnych potrzeb człowieka. Świadczą o tym choćby paleolityczne naskalne rysunki, a później cała ewolucja sztuki, do pewnego momentu przebiegająca zgodnie z jednym imperatywem: coraz dokładniejszego odtwarzania otaczającego świata. Z fenomenami typu malarstwo trompe l’oeil, które miało wręcz oszukiwać wzrok odbiorcy iluzją rzeczywistości. Natomiast bezpośrednie już i żyzne podglebie dla rozwoju hiperrealizmu stworzył, buzujący w latach 60. XX w., amerykański pop-art oraz idee francuskiego tzw. nowego realizmu. Po latach dominacji minimalizmu, konceptualizmu czy ekspresjonizmu abstrakcyjnego odbiorca sztuki zatęsknił za dosłownością. I tu czekało miejsce na hiperrealizm.
Znajoma, banalne, głupkowate
Tytuł prekursorów, raczej bezdyskusyjnie, należy się dwójce rzeźbiarzy amerykańskich, którzy prawdziwe artystyczne wejście smoka zaliczyli podczas słynnej imprezy Documenta Kassel w 1972 r. Pierwszy to Duane Hanson, który jest autorem bodaj najbardziej ikonicznej dla gatunku pracy z 1970 r., przedstawiającej otyłą kobietę w średnim wieku, z zakręconymi na wałkach i ukrytymi pod chustką włosami, która pcha sklepowy wózek wypełniony po brzegi zakupami. Takie były wszystkie jego hiperrealistyczne rzeźby: starsza kobieta odpoczywająca na krześle, para turystów z aparatami przewieszonymi przez szyję wpatrująca się zapewne w jakąś lokalną atrakcję, sprzątaczka, która przycupnęła na sofie z kawą i kolorowym czasopismem.