Piątek, 25 lutego, godzina 12.31. W Charkowie lekko prószy śnieg. Aleksander siedzi akurat w kuchni. Spogląda przez okno i widzi czołgi. Jadą wzdłuż sąsiedniego bloku – to samo centrum miasta, niedaleko placu Konstytucji. Co robić, gdy za oknem widzisz czołg? Aleksander nagrywa osobliwy widok telefonem. Nie zna się na wojskowości, bo jest zwykłym psychologiem. Wysyła filmik do znajomych z pytaniem: nasze czy ruskie? Większość z nich twierdzi, że czołgi raczej „nasze”. Natomiast wszyscy są zgodni, że ta „operacja specjalna”, o której poprzedniego dnia mówił Władimir Putin, to najprawdziwsza wojna. Wybuchy dało się słyszeć już od poranka poprzedniego dnia. Od przedmieść Charkowa do rosyjskiej granicy jest ledwie 30 km szeroką asfaltową drogą.
Julia, pielęgniarka, mówi POLITYCE o surrealistycznym wrażeniu: – Dźwięk, jakby przez sufit mojego pokoju przejeżdżała kolumna samochodów. Wiedziałam, że to coś złego, ale nie rozumiałam jeszcze, że tak brzmi ostrzał. Poszłam zrobić zakupy. Okazało się, że w spożywczym kolejka na dwie godziny stania.
Wszyscy mówili już o inwazji. Ale wtedy, na samym początku, chyba nikt nie wierzył, że pociski będą spadały na bloki, szkoły, boiska. – Przecież w rosyjskich mediach mówili, że będą atakować tylko obiekty wojskowe – opowiada Julia.
– I uwierzyła pani? – Tak, ale nie na długo.
Wymioty
Najpierw Rosjanie ostrzelali ukraińskie pozycje z dystansu. Potem od północy i północnego wschodu zaczęły się zbliżać czołgi. Pojedyncze oddziały pojawiły się w mieście. W niedzielę, 27 lutego rosyjskie wojska doszły do centrum Charkowa. Wydawało się, że to może być koniec obrony. Jednak ukraińska armia ustała, Rosjanie musieli się wycofać.