Już rok temu Tadeusz Gołębiewski zapowiedział, że w czerwcu znów będzie wokół niego głośno. Obiecał, że właśnie wtedy otworzy dzieło swego życia – hotel w Pobierowie. Największy, najbardziej luksusowy, najlepiej zaprojektowany, najdroższy. Dziś trudno powiedzieć, które „naj” doprowadziło Gołębiewskiego niemal na skraj bankructwa, a ostatecznie właściwie zabiło – jak twierdzą jego przyjaciele. Ale jedno jest pewne. Zmarł najbardziej znany hotelarz w Polsce. A został nim tak.
Dolce vita
W internetowych wyszukiwarkach roi się od przepisów na wafle do lodów. Trzy jajka, dwie szklanki mąki pszennej, trzy czwarte szklanki cukru, jedna czwarta szklanki oleju rzepakowego, łyżeczka proszku do pieczenia. Ewentualnie dla ambitnych smakoszy dwie łyżeczki cukru z wanilią. Gdyby takie wafle piekł Tadeusz Gołębiewski, to w życiu byście nie mieszkali w jego hotelach.
Gołębiewski, drogą eliminacji, stworzył własną recepturę ciasta do ich wypieku – woda, mąka, olej, soda. Ani grama jajka, żadnej wanilii. Zero cukru, przecież słodki jest już lód. Ewentualnie szczypta soli. Sztuka polegała na tym, żeby z leistego ciasta zrobić trwałe i kruche wafle, które za szybko nie rozmiękną. Starzy wyjadacze z branży opowieści Gołębiewskiego o tym, jak to sam tyrał przy waflach, zbywają śmiechem. – Wszyscy sami tyraliśmy, bo każdy kombinował, żeby mieć jak najmniejszą stratę na materiale. A pracownik to zawsze zalał za dużo i był odpad. Zresztą robota przy waflach była sezonowa, a kto by wtedy przyszedł piec wafle w wakacje albo w czasie żniw – wspomina jeden z byłych waflarzy. No i jeszcze ta opowiastka, że towar rozwoził na rowerze. W ustach posiadacza Maybacha brzmiała przewrotnie. Widać, każdy milioner lubi podkreślać, że zaczynał od pucybuta.