Dwanaście prac Anisha
Wielkie rzeźby Anisha Kapoora. Dlaczego są tak wyjątkowe?
Trudno napisać, że nie warto było jechać aż do Wenecji, a wystarczyło pod Radom. Bo to dwa wydarzenia tak różne jak oratorium i kwartet smyczkowy. Ekspozycja wenecka była spektakularna, a twórca na jej potrzeby zaanektował aż dwie imponujące przestrzenie: Gallerie dell’Accademia oraz Palazzo Manfrin, będący od niedawna jego własnością. To był pełny przegląd wszystkiego, co artysta dotychczas wymyślił. Sygnał wysłany światu sztuki: oto ja, wielki Anish, przed którym powinniście paść na kolana i w niemym zachwycie podziwiać to, co wyszło z mojej pracowni.
Na tym tle orońska ekspozycja prezentuje się raczej skromnie: dwanaście prac wykonanych w większości ze skalnych bloków. A więc jedynie cząstka z poszukiwań twórczych artysty. I to raczej tych dawniejszych. Ale paradoksalnie to w Orońsku, a nie w Wenecji mamy do czynienia z Kapoorem w jego najlepszej rzeźbiarskiej formule i formie, nawet jeśli wiemy, że to nie on osobiście stał z dłutem i mozolnie dłubał owe formy, tylko zastępy jego asystentów kamieniarzy.
Wędrówka przez świat rzeźby
Kapoora standardowo przedstawia się jako artystę pochodzenia hinduskiego. Fakt, jego ojciec był Hindusem, fizykiem, a nawet naczelnym hydrografem indyjskiej marynarki wojennej. Ale sam artysta z kraju wyjechał jeszcze jako nastolatek, by nigdy już tam nie wrócić. Do ojczystego kraju i do hinduizmu ma zatem duży dystans. Jego matka była iracką Żydówką, po krótkim epizodzie izraelskim (mieszkał w kibucu i bez sukcesu próbował studiować elektrotechnikę) wyjechał do Wielkiej Brytanii, by na Wyspach osiąść już na stałe.
Publiczność udało mu się zaciekawić stosunkowo wcześnie, gdy wkrótce po studiach wziął udział w wystawie „New Sculpture” (1978 r.). Z zastępów rzeźbiarzy aspirujących do kariery wyróżniał się stosowaniem jaskrawych pigmentów proszkowych, które dla krytyków stanowiły czytelny trop w stronę hinduskich rytuałów.