Ukrainy życie ze śmiercią
Ukraińcy żyją ze śmiercią na co dzień. Ludzie tu giną nie tylko od kul
Eugenia o śmierci męża, starszego szeregowego Jurija Titienki, dowiedziała się przez telefon. – Żenia, Żenia – krzyczało dziecko. – Nie ma już taty. Tatę zabili. Jurij to jedna z ofiar tej wojny. A te – wojskowe i cywilne – liczy się już w dziesiątkach tysięcy. Do frontu na Donbasie było jeszcze dobrze ponad 300 km. Samochód sunął opustoszałą, równą jak stół, dwupasmową szosą. Tylne siedzenie zapchane: kamizelki kuloodporne, hełmy, akredytacje, aparat, ładowarki. Bagażnik też pełny: kanistry z ropą.
Rosyjska inwazja trwała już ponad sto dni, ale tu na dwupasmowej drodze koło Krzemieńczuka panowała zupełna martwota. Żadnych zniszczeń. Żadnych wybuchów. O tym, że coś jest nie tak, świadczyła tylko ta pustka. Ani żywej duszy na drodze. Na okolicznych stacjach benzynowych napisy: „zamknięte do odwołania” albo „paliwa brak”. Ludzie pouciekali albo kryli się po domach.
Przez okno samochodu wyglądało, że prawdziwa wojna nie dotarła do leżącej opodal drogi wsi Bereżniwka. Jednak było to złudzenie. Po chwili na pagórku zamajaczył mały cmentarzyk. Z daleka było widać świeży grób. Obłożony wieńcami, łopotała nad nim ukraińska flaga. Napis, że „tu spoczywa Jurij Titienko. Wieczna pamięć”.
Mieszkaniec Bereżniwki. Zginął 12 maja – trzy tygodnie wcześniej – pod Donieckiem. Miał 32 lata. U stóp krzyża zdjęcie z żałobną wstążką. Na nim Jurij, ubrany w zielony mundur. Spod czapki z daszkiem patrzy ze spokojem na przechodzących.
Dowiedziałem się, że Jurij kiedyś był malarzem tynkarzem. Skończył podstawówkę w rodzinnej wsi i szkołę zawodową w miasteczku. Pracę znalazł w Krzemieńczuku w odlewni i fabryce wagonów.
Ale od 2015 r. był żołnierzem. Wtedy powołali go do udziału w operacji antyterrorystycznej na wschodzie kraju.