Paradoks Helsinek. W sierpniu 1975 r. Konferencja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, obradująca w Helsinkach, upowszechniła i uprawomocniła pojęcie praw człowieka, dając wschodnioeuropejskim dysydentom do ręki narzędzie walki z komunistycznymi dyktaturami. Najszybciej zrozumiano to w Warszawie. Nie stało się to jednak od razu.
„Nudne pustosłowie, głupie kino, ale cel polityczny jest jasny i dla Rosji ważny: pokazać, że świat uznał rosyjskie podboje terytorialne w Europie po II wojnie światowej i że ta narada zastępuje konferencję pokojową”. Stefan Kisielewski nie był odosobniony, oceniając w ten sposób helsińską konferencję na kilka dni przed jej rozpoczęciem. Również Jan Józef Lipski ostro krytykował w gronie przyjaciół spotkanie helsińskie, widząc w nim nowy Kongres Wiedeński albo Jałtę. „Przeprowadzenie takiego spotkania oceniono w tym gronie jako bezwzględne zwycięstwo polityki Związku Radzieckiego” – odnotowało SB. Równie negatywne oceny formułowali obserwatorzy zachodni. „Konferencja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie z udziałem 35 państw, która po 32 miesiącach semantycznych utarczek zbliża się do punktu kulminacyjnego, w ogóle nie powinna się zdarzyć. Nigdy w historii nie włożono tyle wysiłku, w tak długim czasie, aby osiągnąć tak mało” – pisał w lipcu 1975 r. „New York Times”.
Większość analityków sceny międzynarodowej uważała, że KBWE, rozpoczęta w 1972 r., jest korzystna dla ZSRR i jego satelitów. Oznaczało to przecież usankcjonowanie podziału jałtańskiego, który oddał połowę Europy pod kontrolę sowiecką. Istotnie, w Akcie Końcowym podpisanym 1 sierpnia 1975 r. w stolicy Finlandii przez 35 państw mowa była o integralności terytorialnej, nienaruszalności granic i nieingerencji w sprawy wewnętrzne.