Samizdaty. Bibuła to był pomysł na omijanie monopolu informacyjnego w bloku radzieckim. Na maszynach do pisania przepisywano wiadomości, artykuły, a nawet dzieła literackie, które nie miały szans ukazać się oficjalnie, bo godziły w interesy władzy i systemu. Potem ci z odbiorców tej literatury, którzy chcieli i mogli, przepisywali bibułę dalej.
W Związku Radzieckim tę nielegalną z punktu widzenia ówczesnego prawa działalność nazywano potocznie samizdatem. Termin zrobił międzynarodową karierę. Posługiwano się nim także w Polsce Ludowej, obok rodzimej bibuły. O bibule w sensie publikacji poza cenzurą państwową pisał już Józef Piłsudski, gdy walczył z caratem jako niepodległościowy rewolucjonista. Pod okupacją niemiecką i radziecką zepchnięte do podziemia główne siły polityczne i cały ruch oporu wydawał liczne publikacje, za co groziły drakońskie kary. Z ówczesnej bibuły – nierzadko stojącej na profesjonalnym poziomie, dzięki tajnym piwnicznym zakładom wydawniczym z maszynami drukarskimi – szczególnie często przywoływany do dzisiaj „Biuletyn Informacyjny Komendy Głównej Armii Krajowej”. W ostatnim okresie istnienia, kiedy Biuletyn po klęsce powstania warszawskiego ukazywał się w Krakowie, pracował w nim m.in. Władysław Bartoszewski. I to jego nazwisko pada w relacjach o początku bibuły w Polsce Ludowej.
Lubelskie początki. W latach 70. Bartoszewski był wykładowcą na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, gdzie miał względną swobodę wypowiedzi. Urzekał studentów opowieściami o okupacyjnym podziemnym ruchu wydawniczym. Trzech z nich, Janusz Krupski (zginął w katastrofie smoleńskiej), Piotr Jegliński i Bogdan Borusewicz (w wolnej Polsce m.in. marszałek Senatu), pod ich wpływem próbowało przekuć fascynację w czyn i stworzyć zalążek czegoś podobnego w Polsce pod rządami PZPR; najpierw metodą fotografowania strona po stronie „Archipelagu Gułag” Sołżenicyna, co szybko zarzucono, bo taka kopia miałaby objętość skrzyni.