Człowiek potrzebuje przyrody. Kontakt z naturą uwrażliwia go i rozwija, pozwala mu odnaleźć równowagę. Mit wiejskiego życia, domu pod lasem i z wielkim ogrodem jest jednym z tych, które w ludziach tkwią najgłębiej. Ale przyroda nie potrzebuje człowieka. Jeśli coś jest prawdziwym zagrożeniem dla ekosystemu to właśnie gatunek ludzki. Gdzie wejdzie, tam rozreguluje, popsuje – zaburzy równowagę.
Ludzkie tęsknoty dotyczące życia w sielskich domkach wśród przyrody nie mają szans na realizację z czysto matematycznych powodów. Na mieszkańca Ziemi przypada dziewiętnaście tysięcy metrów kwadratowych. To jeszcze niemało. Ale jeśli odliczyć pustynie (jedna ósma powierzchni), wieczne zmarzliny, wysokie góry i części o wyjątkowo niekorzystnym klimacie (Równik, połacie ziemi na północy) okaże się, że zwyczajnie nie wystarczyłoby przestrzeni, by każdemu przydzielić dom i pole.
Jednocześnie, by się wyżywić, człowiek potrzebuje plonów z około dwudziestu tysięcy metrów kwadratowych ziemi. Wegetarianie znacznie mniej niż mięsożercy (zwierzęta zjadane przez ludzi przetwarzają wyjątkowo dużo roślin), a żyjący w Polsce czterokrotnie więcej niż Gabończycy. Rekordowo dużo ziemskich zasobów przejadają Amerykanie, dziewięćdziesiąt tysięcy metrów na głowę, dziewięć razy więcej niż mieszkańcy Gabonu. Choć jeszcze trochę ziemi na planecie leży odłogiem, to ta, którą można wykorzystać pod uprawę, jest już niemal w całości zagospodarowana. Co więcej, sposób uprawiania rolnictwa bezpowrotnie ją degraduje. Ziemi zdolnej, by nas karmić, ubywa. Za to przybywa ludzi. Za jedno pokolenie będzie nas o miliard więcej.
Z perspektywy planety najbardziej ekologicznym rozwiązaniem są miasta. Gęściej upakowani ludzie to mniejsze obciążenie dla Ziemi. Więcej natury pozostawionej w spokoju, tak by człowiek nie wkraczał w nią ze swoją technologią, przemysłem, żarłocznością to cień szansy, że w przeddzień szóstego wielkiego wymierania gatunków planeta jednak poradzi sobie z Homo sapiens.