Artykuł opublikowany w Polityce 41/2005
W stanisławowskiej Warszawie zaczęło się właściwie od lektyk, chociaż już przedtem nieposiadający własnego powozu mieszkańcy skorzystać mogli z wynajętego. Powozy do wynajęcia trzymali przeważnie byli służalcy, których zadowoleni z ich usług panowie obdarowywali wyeksploatowanym lub niemodnym ekwipażem. Jeśli trafił im się pojazd wyprodukowany w manufakturze Tomasza Dangla przy Rymarskiej – jednej z najlepszych w Europie – ich sukcesorzy zarobkowali nim jeszcze za czasów Królestwa Polskiego mimo wyrzekań publiki, że taka landara trzęsie i jest w niej bardzo niewygodnie. W zasadzie „ciężkie karety”, które wynajmować już można było w pierwszej połowie XVIII w., „drogo popłacały się i z trudnością je można było znaleźć” – jak to zapisał jeden z dawniejszych varsavianistów.
Wspomniane lektyki, w liczbie 50, zaprowadziło w mieście dwóch francuskich obieżyświatów, którzy działali już przedtem na polu transportowym we Lwowie. Wyposażone w numery i dwie latarnie, noszone były przez drążników w jednolitych liberiach opatrzonych tymiż cyframi. Czekały na zamożnych raczej klientów w centralnych punktach miasta, opłaty zaś pobierali kasjerzy w wysokości 1 zł za kurs lub 1,15 zł za godzinę; w nocy brano podwójnie.
Wynalazek francuski, woźnice umiejętni
Tego rodzaju usługi, wprowadzone w 1777 r., nie utrzymały się długo, gdyż lektykarze – jak pisze Anna Berdecka, znawczyni życia codziennego tych czasów – „będąc często w stanie nietrzeźwym, upuszczali laski do niesienia, w zimie zaś ślizgali się na oblodzonej, nierównej jezdni i upadając narażali na szwank podróżującego.