Historyka Zagłady podróż pod prąd
Raul Hilberg - niewygodny historyk Zagłady
Czarno widział przyszłość Hilberga nie byle kto, bo Franz Neumann, politolog, żydowski uciekinier z nazistowskich Niemiec, autor pierwszej, wydanej już podczas drugiej wojny analizy narodowosocjalistycznych struktur władzy. Rozumiał, że proponowane przez Hilberga opisanie organizacyjno-biurokratycznych mechanizmów Zagłady, idące całkowicie pod prąd ówczesnych narracji, będzie kijem włożonym w mrowisko.
Holocaust był raną niepokrytą jeszcze ziarniną, zaś świeża izraelska państwowość potrzebowała nie tyle opisu instytucji, ile mitu, tragiczno-bohaterskiej i czarno-białej wersji niedawnej przeszłości. Tymczasem planowana przez Hilberga prezentacja biurokratycznej machiny wyniszczenia nie tylko pomijała perspektywę ofiar, ale obejmowała również instytucje żydowskie. Myśl o tym, że wykonując posłusznie zarządzenia, niejako współpracowały przy własnej zagładzie, była nie do przyjęcia nawet dla Neumanna, naukowca dysponującego wiedzą i odpowiednim instrumentarium.
Czytając pracę magisterską Hilberga, poświęconą roli niemieckiej służby cywilnej w Zagładzie, nie podważył zasadności tej tezy, stwierdził tylko: „To zbyt trudne do zniesienia – niech pan to usunie”. Hilberg zrobił to w magisterium, obiecując sobie solennie przywrócić w doktoracie. Tak też zrobił, wywołując burzę.
Zadaniem każdego badacza jest zdobywanie nowych, nieznanych obszarów, nawet jeżeli droga do nich jest niełatwa, a konsekwencje – w tym sukces – trudne do przewidzenia. Nic też dziwnego, że próbuje wielu, do celu dociera zaś garstka najwytrwalszych. Należał do nich również Raul Hilberg, a właśnie opublikowane polskie tłumaczenie jego wspomnień pomaga zrozumieć, jaki bagaż jest potrzebny do przeżycia zarówno kilkudziesięcioletniej podróży pod prąd, jak i własnego pogrzebu.
Rodzice Hilberga wywodzili się z galicyjskich rodzin żydowskich (ich hermetycznym dla dziecka językiem domowym pozostał polski), jednak związali się i identyfikowali z Wiedniem. Tutaj też urodził się w 1926 r. i stąd rodzinie udało się w 1939 r. wyjechać najpierw na Kubę, a stamtąd do USA. Pozostali w Europie krewni padli ofiarą Zagłady – on jako nastolatek obserwował jej preludium: wywłaszczania, terror, aresztowania, w przyłączonym do Rzeszy Wiedniu. Dzięki temu, że uniknął traumatycznych doświadczeń ocalonego – deportacji, gett, obozów, życia w ukryciu – mógł pisać o Zagładzie bez zakłócających racjonalne spojrzenie emocji.
W zrozumieniu funkcjonowania biurokratycznych mechanizmów i struktur Hilbergowi pomogły zarówno zdolności do nauk ścisłych (o mało co nie został chemikiem), jak i wrażliwość i zmysł obserwacji. Osobne ławki dla białych i kolorowych, które widział, jadąc w 1939 r. z Miami do Nowego Jorku, kojarzyły się od razu z ławkami „tylko dla Aryjczyków” w rodzinnym mieście, ale jednocześnie uświadamiał sobie, że tylko z racji koloru skóry on, imigrant, niemówiący po angielsku, ma więcej praw niż wielu rodowitych Amerykanów! Dobrą szkołą działania państwowych struktur była armia, do której trafił w 1944 r., a z nią do wciąż ogarniętej wojną Europy. „O wojnę ledwie się otarłem. Choć nosiłem broń, doświadczyłem mniej, niż zaobserwowałem”. Obserwował zaś zarówno stacjonując w siedzibie NSDAP w Monachium, jak i – ponieważ znał niemiecki – przesłuchując jeńców i szukając dokumentów pozwalających wyśledzić zbrodniarzy wojennych. Ale też patrzył na wojsko i wojnę nie tyle okiem nastawionego na przygodę młodego człowieka, ile raczej dociekliwego naukowca. Frapowało go np. używanie przez Amerykanów skomplikowanego i zawodnego karabinu maszynowego, podczas gdy w niemieckim lufę można było wymienić w kilka sekund. Zadawał sobie pytanie: dlaczego żołnierze niemieccy atakowali jeszcze w kwietniu 1945 r. i ginęli za sprawę już w oczywisty sposób przegraną?
Odpowiedzi zaczął szukać nie tylko w ideologii, ale przede wszystkim w strukturach. Już podczas pisania pracy magisterskiej doszedł do wniosku, że to „sprawca miał obraz całości. Tylko sprawca stanowił klucz. Właśnie jego oczyma musiałem oglądać to wydarzenie, od jego genezy do kulminacji”.
W 1955 r. liczący 1600 stron maszynopis „Zagłady Żydów europejskich” był gotowy. Jak się szybko okazało, o trzy dekady za wcześnie, i Hilbergowi przyszło przeżyć jedno z największych rozczarowań każdego naukowca, świadomego stworzenia dzieła może niedoskonałego, ale z pewnością przełomowego. Wyobrażał sobie, że jego książkę będą czytali Żydzi, wpłynie na ich postrzeganie historii, rozpali dyskusję. Nie pomylił się tylko w ostatniej kwestii.
Właśnie z utworzonego w 1953 r. w Jerozolimie instytutu Jad Waszem, gdzie próbował książkę wydać, nadeszła pierwsza fala krytyki. Również amerykańscy recenzenci chłodno, miejscami wrogo, potraktowali maszynopis, a wydawcy, przerażeni zarówno rozmiarami, szczegółowością, jak i ewentualnymi reperkusjami, odmawiali druku. Podawano różne powody, np. Wydawnictwo Uniwersytetu w Princeton uznało, że istniejące książki o Zagładzie są absolutnie wystarczające!
Kiedy olbrzymie, trzytomowe dzieło, po sześciu latach starań, ukazało się w 1961 r. – większość recenzji była miażdżąca; a jednocześnie nawet krytycy pełnymi garściami czerpali z jego ustaleń, nie siląc się zazwyczaj na przypis. Jako prostego researchera potraktowała go Hannah Arendt, gdy pisała „Eichmanna w Jerozolimie”, nieraz dosłownie przepisując fragmenty jego książki, ale powołując się na nią tylko w miejscach niewygodnych i tym samym zrzucając z siebie „winę”.
Nie rozpalił więc Hilberg publicznej dyskusji na temat nazistowskich Niemiec, nie przestawił nauki na nowe tory, za to od razu złamał wszystkie najświętsze zasady ówczesnej prezentacji najnowszej historii Żydów, obalając mity i „zniesławiając umarłych”. Nie pisał z perspektywy ofiary, najbardziej widoczny był sprawca.
Dokonał też swoistego świętokradztwa, zaznaczając marginalne znaczenie oporu, mającego szczególne znaczenie w legitymizacji izraelskiej państwowości. Opis Judenratów, dla Hilberga stanowiących ostatnie, tragiczne ogniwo w długim łańcuchu żydowskich strategii dostosowawczych, został przez recenzentów potraktowany jako kolaboracja. Autor stał się również swego rodzaju wrogiem publicznym. Izrael na Bliskim Wschodzie, a Niemcy w Europie były bowiem dla Waszyngtonu zbyt ważnymi sojusznikami, książka Hilberga podkopywała zaś fundamenty dobrych z nimi stosunków.
Pierwsze, czynione już w połowie lat 60., próby niemieckiego tłumaczenia spełzły na niczym nie tylko z powodów finansowych. Z jednej strony wciąż aktywne było pokolenie sprawców, z drugiej obawiano się, że teza o „kolaboracji” ze strony Żydów mogłaby być argumentem wykorzystywanym przez dawnych zbrodniarzy wojennych, których procesy właśnie się toczyły. Tłumaczenie niemieckie ukazało się ostatecznie w 1982 r.
„Zagłada Żydów europejskich” nie stała się jednak prorokowanym pogrzebem Hilberga. Okazało się, że mając odpowiedni zasób sił i determinacji, można nie tylko wytrzymać 30 lat płynięcia pod prąd, ale po drodze jeszcze udoskonalać technikę. Hilberg bowiem stale, praktycznie do końca życia, uzupełniał i cyzelował swoje opus vitae. Jednocześnie szukał nowych tematów i nowych dróg. Wyciągnął wnioski z zarzucanego mu skupienia się na sprawcach, niedostrzegania zaś zwykłych ludzi.
W wydanej w 1992 r. książce „Sprawcy, ofiary, świadkowie” (tłum. polskie 2007 r.) zaproponował klasyczną do dziś kategoryzację postaw wobec Zagłady. Nic też dziwnego, że od refleksji o tej właśnie książce zaczął opublikowane w 1996 r. wspomnienia.
Może nie miał wtedy jeszcze świadomości, że został klasykiem, ale z pewnością wiedział, że wygrał. Podróż pod prąd się skończyła, a „Droga historyka Zagłady” była wyrzuceniem balastu! Ostatecznym, choć pośmiertnym (zmarł w 2007 r.) zwycięstwem stało się wydanie w 2012 r. przez Jad Waszem – skąd ponad pół wieku wcześniej wyszły pierwsze słowa krytyki – hebrajskiego tłumaczenia „Zagłady”.
Raul Hilberg, Pamięć i polityka. Droga historyka Zagłady, tłum. Jerzy Giebułtowski, Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów, Warszawa 2012