Traktując ten album jak wypadek przy pracy, przez całe pięć lat nie zabierałem głosu. Sprowokował mnie prof. Jan Żaryn, chwaląc album w „Rzeczpospolitej” i ogłaszając, że „rotmistrz jest jak sztandar”. Uznałem, że stanu schizofrenii nie powinno się jednak utrzymywać.
Dlatego zaatakowałem IPN. Ten mógł na to wzruszyć ramionami, ale uznał, że trzeba dać odpór. W ciągu zaledwie siedmiu dni, głosami rzecznika Andrzeja Arseniuka, prof. Antoniego Dudka, autora rzeczonego albumu Jacka Pawłowicza, wreszcie teraz dr. Łabuszewskiego, zaczęto w IPN bronić albumu jak niepodległości. Tym samym jednak udowodniono moją podstawową tezę: że nie był to wypadek przy pracy. Że jest to sztandarowe dzieło IPN.
Oba te aspekty – albumowy i ipeenowski – moi polemiści skwapliwie pomijają. Ograniczają się do rzekomego zohydzenia przeze mnie postaci rotmistrza. Tymczasem żadne ubeckie materiały nie są w stanie zniszczyć mego przekonania, że Witold Pilecki – „ochotnik do Auschwitz” – był bohaterem. Gdy się jednak analizuje dokumenty, nie wolno niczego zakładać z góry. I takiej też postawy oczekiwałem – choć bez większych złudzeń – od historyków IPN. Bo jeżeli tego nie potrafią – myślałem – niech przynajmniej stosują jednolitą miarę. Jednak tylko prof. Andrzej Paczkowski (w „Super Expressie”) potrafi teraz przyznać, że Pilecki „podawał informacje rzeczywiste, które być może umożliwiły aresztowanie następnej osoby”. A Pawłowicza Paczkowski tak podsumowuje: „nie zadawał sobie pytań, które nie mieściły się w jego sposobie widzenia rotmistrza. […] Naukowiec nie powinien uciekać od pytań idących pod prąd jego przekonań”.
W „Gazecie Wyborczej”, 14 lat temu, krytykując ustawę o IPN, przywołałem hipotetyczny przykład torturowanego akowca, który na UB podpisuje zobowiązanie do współpracy, a w wolnej Polsce – wbrew swemu wcześniejszemu bohaterstwu – zostaje uznany za zdrajcę.