Elena Władimirowna, w latach 1988–92 medyk w Legnicy. Byłam młoda, dopiero po instytucie medycznym. Ale że z tradycyjnej rodziny wojskowych, to mogłam w życiu jedno z dwojga: albo wyjść za mąż za oficera, albo wstąpić do wojska. Wybrałam to drugie, ku powszechnemu zaskoczeniu kolegów i koleżanek. Wtedy rolą kobiety było mężowi życie umilać, a nie z automatem na plecach okopy przemierzać.
Ale w okopach nie leżałam. Miałam wyższe wykształcenie, ojca oficera, dlatego nie stałam z poborowymi w jednym szeregu. Gdy trafiłam do jednostki, skierowano mnie do sanczasti – oddziału medycznego dla żołnierzy. To było w garnizonie w Legnicy.
Garnizony. Sowieckich garnizonów było ponad sześćdziesiąt w całej Polsce. Głównie przy zachodniej granicy, miały strzec żelaznej kurtyny. Wojska Armii Czerwonej często zajmowały koszary poniemieckie, grodziły je płotami pod napięciem. Trwały tak przez kilkadziesiąt lat, do 1993 r.
Elena Władimirowna. Mój przyjazd do Legnicy zbiegł się w czasie z burzliwymi wydarzeniami: Polska obalała komunizm, upadał mur berliński, rozpadał się Związek Radziecki. Demonstracje odbywały się nawet w tak małym mieście jak Legnica.
Pamiętam, przyjechał do nas kierowca z wrocławskiego garnizonu – a tylko kierowcy mogli bezkarnie podróżować między jednostkami – i mówi: u was Polak w centrum miasta protestuje.
A tam jakiś młodzian głoduje od kilku dni, krzyczy na całego: Precz z sowieckim okupantem! Głośny był to wtedy protest. Nasi w odpowiedzi zrobili nawet festyn, otworzyli lotnisko do zwiedzania przez lokalną ludność. Próbowali tym legniczan przekupić, ale ci się nie dali. Jeszcze głośniej zaczęli żądać, byśmy się wynieśli.
Zdarzało się: wyjrzysz przez okno, a tam pod bramą stoi młodzież.