W 1744 r. Ludwik XV, największy libertyn w dziejach monarchii francuskiej, na swój sposób pacyfista (to on powiedział, co do dzisiaj jest wyznaniem wyjątkowym w ustach polityków: „Krew naszych nieprzyjaciół jest również krwią człowieczą. Prawdziwy powód do dumy to umieć jej oszczędzić”), cynik i agnostyk, zapada w Metzu na ciężką chorobę. Jak trwoga to do Boga. Widząc kostuchę na progu, zobowiązuje się – w zamian za uzdrowienie; wspaniałe są te metafizyczne geszefty – zbudować w Paryżu „największą i tysiącletnią” bazylikę ku czci św. Genowefy, patronki miasta. Choroba szczęśliwie mija. Cień kosy nie majaczy już nad głową. Całkiem nowa sytuacja. Z jednej strony słowo się dało, z drugiej wąż wije się w kieszeni. Król zdaje się więc na łaskawość ewentualnych sponsorów (któż by nie chciał – tak mu się wydaje – przyczynić się do chwały władcy, który jednym słowem spowodować może ich bankructwo), zorganizować każe loterie ludowe, aby zysk z nich sfinansował prace budowlane.
Niestety, nie rozumie Ludwik, że jego popularność (zwany był Bien Aime – Ukochany) nie wytrzymała próby niespełnionych obietnic i odeszła w siną dal. Datki wpływają więc opieszale, loterie nie mają powodzenia. Ludwik XVI dziedziczy niedokończony gmach, w którym tylko podziemia z grobowcami przeznaczonymi dla zgromadzenia córek św. Genowefy (znanych później pod mianem sióstr Świętej Rodziny) nie straszą prowizorką. Co zrobić z tym monumentalnym fantem?
Rewolucja postanawia uczynić zeń (krypty, jak pamiętamy, są wykończone) miejsce pochówku „dla Francuzów wsławionych geniuszem, cnotą i zasługami dla ojczyzny”. Niezbyt to precyzyjna definicja. Pierwszym przeznaczonym do Panteonu (taka jest teraz laicka nazwa bazyliki) zostaje Honoré Gabriel Mirabeau, rzecznik interesów trzeciego stanu w pierwszych dniach po upadku Bastylii.