Kilka lat po tym, jak przestał być premierem, Tadeusz Mazowiecki spędzał czas w sanatorium, gdzie trafił, by podreperować zdrowie. W takich sytuacjach lekarze zalecają spacery. I Mazowiecki poszedł do pobliskiego miasteczka. A tam – bieda i dużo bezrobotnych. Ci bezrobotni gromadzili się w centrum, koło sklepu. Nagle, ku swemu zaskoczeniu, spostrzegli, że od strony sanatorium zbliża się do nich... sprawca wszelkich ich nieszczęść. Tego, co usłyszał, Mazowiecki nie chciał potem powtarzać, ale pewne jest jedno: nie pomogło to w walce z depresją.
Gnębiło go, że ludzie lądowali na bruku. Często byli to robotnicy, którzy wynieśli Solidarność do władzy. Wspominał posiedzenia rządu, podczas których jego ekonomiczni ministrowie martwili się, że różne przedsiębiorstwa – te molochy komunizmu – wciąż nie padają. Bo powinny. A jemu cierpła skóra. Gdy już jako polityczny emeryt szedł ulicą, ludzie się do niego uśmiechali i pozdrawiali go, ale niektórzy mu złorzeczyli. Średnio co trzeci – taka była jego prywatna statystyka.
Urodzony 90 lat temu (18 kwietnia 1927 r.), a zmarły przed prawie czterema laty, Tadeusz Mazowiecki swą karierę polityczną zaczął niefortunnie. Na początku, jeśli pominąć krótki epizod ze Stronnictwem Pracy, był flirt z komunizmem. Do Warszawy Mazowiecki trafił z Płocka jako młody chłopak. Wychowany w tradycji społecznego zaangażowania, ale pozbawiony oparcia w autorytecie ojca, który umarł przed wojną, i starszego brata, którego zamordowali Niemcy, musiał radzić sobie sam. Przekonanie o niesprawiedliwości II RP, koniec złudzeń związanych z Andersem czy Mikołajczykiem, przykłady profesorów angażujących się w odbudowę Polski, niechęć do walki w lesie, skłoniły go do poparcia socjalizmu.